[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To w tych apartamentach powinien znaleźć Dominina Barjazida.Kamienne przejście do Kaplicy Dekkereta odsłaniało jej puste wnętrze.Przeszedł przez krótki kręty korytarz, którego ściany pokry­te były zielonymi i złotymi mozaikami, i znalazł się przed salą sądową.Nabrał powietrza do płuc, oparł ręce o drzwi, ale drzwi nie sta­wiały oporu.Olbrzymia mroczna sala sprawiała wrażenie pustej, lecz gdzieś w odległym kącie tlił się jeden kandelabr.Valentine spojrzał na lewo, potem na prawo, przebiegł wzrokiem wzdłuż rzędów politurowanych drewnianych ławek, wzdłuż osłoniętych nisz, w których mieli prawo skrywać się diukowie i książęta podczas toczącej się przeciwko nim rozprawy, popatrzył na wielkie krzesło Koronala.U szczytu stołu narad ujrzał postać przyobleczoną w monarsze szaty.Rozdział 15Ze wszystkich dziwnych przeżyć okresu wygnania to zdało mu się najbardziej osobliwe.Oto stał bliżej niż sto stóp od kogoś, kto nosił je­go poprzednie oblicze.Valentine widział fałszywego Koronala dwu­krotnie w czasie festynu w Pidruid.Poczuł się wtedy dziwnie zbrukany i pozbawiony energii.Teraz z mroku komnaty wyłaniał się ciemnobrody, wysoki, silnie zbudowany mężczyzna.W jego błyszczących oczach nie widać było lęku; zachowywał zimną krew, tak jak przystało na dawnego Lorda Valentine'a.Czyja tak wyglądałem? - zastanawiał się Valentine.Tak ponuro, lodowato i odpychająco? Wyobraził sobie, że przez wszystkie te miesiące, kiedy Dominin Barjazid władał jego ciałem, ciemność duszy uzurpatora wypływała na zewnątrz, nadając rysom ten chorobliwy i nienawistny wyraz.Valentine zdążył się już przyzwyczaić do swojej nowej, słonecznej twarzy i traktował ją jak wła­sną.Patrząc teraz na tamtą, którą nosił przez tak wiele lat, poczuł, że nie chce jej z powrotem.- Czyż dzięki mnie nie stałeś się piękny? - spytał Dominin Bar­jazid.- To prawda, lecz ty oszpeciłeś sam siebie - odparł Valentine ser­decznie.- Dlaczego masz taką nachmurzoną minę? Twarz, którą no­sisz, znana była ze swego uśmiechu.- Za często się uśmiechałeś, Valentine.Byłeś zbyt beztroski, zbyt łagodny, zbyt lekkomyślny, aby rządzić.- Takim ci się wydawałem?- Mnie i wielu innym - odparł Barjazid.- Podobno zostałeś wę­drownym kuglarzem?Valentine skinął głową.- Potrzebowałem jakiegoś zajęcia po tym, jak odebrałeś mi moje.Żonglerka była w sam raz dla mnie.- Nic dziwnego - rzekł Barjazid.Jego głos odbił się echem w dłu­giej sali.- Zawsze byłeś najlepszy w zabawianiu innych.Wzywam cię, wróć do żonglerki, Valentine.Insygnia władzy są moje.- Insygnia tak, lecz nie władza.Twoja gwardia opuściła cię.Cały Zamek jest przeciw tobie.Poddaj się, Domininie, a odeślemy cię bez­piecznie do kraju twego ojca.- A co z maszynami klimatycznymi, Valentine?- Zostały ponownie włączone.- Kłamstwo! Głupie kłamstwo! - Barjazid rzucił się ku jednemu z wysokich okien i otworzył je mocnym szarpnięciem.Podmuch zim­nego powietrza był tak gwałtowny, że Valentine, choć stal w drugim końcu pokoju, poczuł go natychmiast.- Maszyny są strzeżone przez najbardziej oddanych mi ludzi! - krzyknął Barjazid.- Nie twoich! Moich własnych! Tych, których sprowadziłem z Suwaelu! Oni nie włączą ich bez mojego rozkazu, a zanim otrzymają ten rozkaz, cała Góra Zamkowa zdąży poczernieć i zginąć.Tak właśnie będzie, Valentine.Właśnie tak! Pozwolisz na to?- Nic takiego się nie zdarzy.- Zdarzy się - rzekł Barjazid - jeżeli pozostaniesz w Zamku.Odejdź stąd.Gwarantuję ci bezpieczny powrót w doliny i wolną dro­gę na Zimroel.Żongluj w miastach na zachodzie, tak jak to robiłeś przed rokiem, i zapomnij o niedorzecznym roszczeniu do tronu.Lord Valentine, Koronal, to ja.- Domininie.- Nazywam się Lord Valentine! A ty jesteś wędrownym kugla­rzem Valentinem z Zimroelu! Wracaj do swojego zajęcia.- To wielka pokusa, Domininie - odparł niedbale Valentine.- Bardzo lubię występować jako żongler, być może najbardziej ze wszystkiego, co robiłem w swoim życiu.Niemniej jednak przeznacze­nie nakazuje mi, abym wziął na siebie brzemię władzy niezależnie od własnych pragnień.- Zrobił krok w kierunku Barjazida, jeszcze jeden i jeszcze jeden.- Chodź ze mną, wyjdźmy na dziedziniec i w ten spo­sób pokażemy obrońcom Zamku, że rebelia się skończyła i że świat przybiera swój poprzedni wygląd.- Zatrzymaj się!- Mam wobec ciebie jak najlepsze zamiary, Domininie.Co wię­cej, jestem ci wdzięczny za kilka nadzwyczajnych przeżyć, które, gdy­by nie ty, nigdy by mi się nie przytrafiły.- Ani kroku dalej! Cofnij się! Valentine nie zważał na jego słowa.Szedł naprzód.-Jestem ci także wdzięczny, żeś mnie uwolnił od nieznośnego utykania, które pozbawiało mnie udziału w wielu przyjemnościach.- Ani kroku dalej!Dzieliło ich teraz zaledwie kilka stóp.Obok Dominina Barjazida stał stół uginający się pod atrybutami władzy używanymi w sali sądo­wej.Były to trzy wielkie mosiężne świeczniki, imperatorskie jabłko i berło.Ze zduszonym okrzykiem gniewu Barjazid schwycił jeden ze świeczników i cisnął nim w głowę Valentine'a.Ten jednak zdążył się uchylić i zgrabnym ruchem ręki chwycił przelatujący obok masywny przedmiot.Barjazid cisnął następnym świecznikiem.Valentine schwytał go także.- Jeszcze jeden - zawołał - a pokażę ci, jak się żongluje!Twarz Barjazida pokryła się plamami.Ciemnowłosy mężczyzna dusił się złością, parskał i syczał.W stronę Valentine'a poszybował ostatni świecznik.Valentine, uszczęśliwiony i roześmiany, dołączył go do pozostałych.Przez powietrze popłynęła błyszcząca kaskada.Ręka, oko, ręka, oko.Tak, nie wyszedł z wprawy, nadal był świetnym żon­glerem.- Widzisz? - spytał.- Tak to się robi.Nauczymy cię tego, Domininie.Musisz tylko się rozluźnić.Rzuć mi jeszcze berło i jabłko.Potrafię żonglować pięcioma, a być może i większą ilością przedmiotów.Szko­da, że widownia jest tak mała, ale.Żonglując nie przestawał iść w kierunku Barjazida, który, śliniąc się, z szeroko otwartymi oczami, cofał się przed nim powoli.I nagle jak huragan spadło na Valentine'a przesłanie.Zatrzymał się oszołomiony, a świeczniki potoczyły się ze stukotem po ciemnej drewnianej podłodze.Nastąpiło drugie uderzenie, jeszcze silniejsze, po nim trzecie.Valentine czuł, że traci siły.Skończyła się gra, którą toczył z Barjazidem.Zaczynał się nowy, niezrozumiały pojedynek.Rzucił się gwałtownie naprzód, chcąc schwytać przeciwnika, za­nim dziwna siła uderzy go ponownie.Barjazid wciąż się cofał, osłaniając twarz drżącymi dłońmi.Czy atak wychodził od niego, czy też miał on tu jakiegoś ukrytego sprzy­mierzeńca? Kolejne uderzenie, jeszcze bardziej paraliżujące.Valenti­ne zatrząsł się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •