[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na Obrońcę padał polatujący, nieważki prawie, biały popiół.Dałem troszkę za dużo — pomyślał Inżynier, ale powie­dział tylko: — Wszystko w porządku, jedziemy.— Przy­sadzisty kadłub drgnął i dziwnie lekko potoczył się ku wyrwie.Ledwie zahuśtali się, przejeżdżając przez nią, na dnie tężała odrobina płomienistej cieczy — roztopiona krzemionka.Właściwie jesteśmy barbarzyńcami — przemknęło Do­ktorowi przez głowę.— I co ja tu robię?.Inżynier poprawił kierunek i przyspieszył.Obrońca su­nął jak po autostradzie, wewnętrzna, miękka powierzchnia gąsienic cichutko mlaskała na prowadzących rolkach.Ro­bili prawie sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, wcale tego nie czując.— Można otworzyć? — spytał Doktor.Siedział nisko, w małym fotelu, nad ramieniem miał ekran, wypukły, po­dobny do okrętowego iluminatora.— Oczywiście, że można — zgodził się Inżynier — tyl­ko.Uruchomił sprężarkę.Z wieńca u obsady wieżyczki try­snął ostrymi jak igły strumykami bezbarwny roztwór, spłu­kując z pancerza resztki radioaktywnego popiołu.Potem zrobiło się jasno — pancerny łeb otwarł się, jego wierzch zesunął się do tyłu, boki zapadły w głąb kadłuba — i je­chali osłonięci już tylko biegnącą dokoła siedzeń grubą, wygiętą szybą, przez otwarty wierzch wpadł wiatr i rozbu­rzył im włosy.— Coś mi się zdaje, że Koordynator miał rację — mruk­nął po jakimś czasie Chemik.Krajobraz nie zmieniał się, płynęli przez morze piasków, ciężki pojazd kołysał się ła­godnie, ciągnąc w poprzek płetwowato wygarbionych wydm wciąż w takim samym rytmie.Inżynier zwiększył szyb­kość, ale wtedy zaczęło nimi rzucać, gąsienice gwizdały przeraźliwie, przód skakał z jednej wydmy prosto w szczyt następnej, zarywał się na mgnienie, wyrzucał ciężkie chmu­ry piachu, parę razy sypnęło aż do środka.Przy pięćdziesięciu kilometrach nadmierne kołysanie ustało.Jechali tak z górą dwie godziny.— Tak, on miał chyba słuszność — powiedział Inżynier i nieznacznie zmienił kurs z zachodniego na południowo-za­chodni.Następna godzina jazdy nie przyniosła żadnych zmian i jeszcze raz skręcili, jadąc już wyraźnie ku południo-zacho­dowi.Przemierzyli dotąd sto czterdzieści kilometrów.Barwa piasku stawała się powoli inna — z niemal białe­go, bardzo sypkiego, który wstawał za nimi długim, pokłę­bionym warkoczem, stał się czerwonawy i cięższy, nie ku­rzył już tak, i wyrzucany gąsienicami w górę, zaraz opadał.Także wydmy stały rzadziej od siebie i były coraz niższe.Od czasu do czasu mijali sterczące badyle całkowicie za­sypanych krzaków.W oddali pojawiły się niewyraźne, ma­łe plamki, leżały nieco z boku od kierunku jazdy.Inżynier skręcił ku nim.Rosły szybko, po kilku minutach dostrzegli już wznoszące się z piasku pionowe płyty, podobne do sto­jących samotnie obłomków muru czy ścian.Zwolnili, wjeż­dżając w wąskie przejście, z obu stron stały nachylone pod kątem narożniki murów, zżarte erozją.Wielki, kamienny kloc leżał pośrodku i zagradzał drogę.Obrońca uniósł łeb, przejechał bez trudu przez przeszkodę, znaleźli się jak gdyby w ciasnej uliczce — poprzez szczerby i prześwity między nie domykającymi się płytami widać było dalsze fragmenty ruin, wszystkie nadgryzione głęboko poziomymi warstwicami erozji.Z osady kamiennych gruzów wyjechali na wolną przestrzeń.Znowu pojawiły się wydmy, ale były zbite, jakby sprasowane i nie wstawał z nich kurz.Teren powoli nachylał się, jechali w dół łagodnym zboczem, da­leko, niżej, widniały tępe, maczugowate skałki i znowu białawe kontury ruin.Pochyłość skończyła się, po jej dnie usianym plami­stymi głazami wjechali na przeciwstok, rozpostarty aż po horyzont, gąsienice nie zagłębiały się już wcale, grunt był zbity, pojawiły się pierwsze, plackowate kępy groniastych zarośli, prawie czarnych, tylko pod niskie słońce prześwi­tywały wiśniowym kolorem, jakby liściaste pęcherzyki wy­pełniała krew.Jeszcze dalej ku południo-zachodowi zarośla podwyższyły się, gdzieniegdzie zamykały drogę, Obrońca parł przez nie, zanurzony do połowy gąsienic, prawie nie zwalniał szybkości, wydawał przy tym głuchy, nieprzyjem­ny trzask, odgłosy tysięcy pękających bąbelków, z których tryskała lepka, ciemn-a maź, plamiąca ceramitowe płyty, rychło cały korpus aż po wieżyczkę opryskany był jakby rudobrunatną farbą.Byli na dwóchsetnym kilometrze, słońce dotykało już za­chodniego horyzontu, długi, wyolbrzymiony cień pojazdu falował, wyginał się i rozciągał coraz bardziej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •