[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zastanawiałem się tylko, jak się wszystko skończy.Pierwszą zapowiedzią końca - choć się wcale w tym nie zorientowałem - było coś, co zdarzyło się czwartego lub może piątego dnia, kiedy mieliśmy właśnie wyruszyć.Jedna z kobiet zawołała z górnego piętra, że na górze jest dwoje chorych, jak jej się zdaje, bardzo ciężko.Moim psom łańcuchowym rzecz się nie podobała.- Posłuchajcie - powiedziałem im.- Mam już dość tej zabawy w kajdaniarza.Wszystko będzie nam szło znacznie sprawniej, jeżeli z nią skończymy.- Aha, żebyś zwiał do swojej ferajny? - odezwał się ktoś.- Nie łudźcie się - oświadczyłem.- Mogłem dać w łeb tym strażnikom amatorom w każdej chwili i o każdej porze dnia i nocy.Nie zrobiłem tego, bo nie mam nic przeciwko nim poza tym, że są parą dokuczliwych durni.- Ej, ty.- zaczął protestować jeden z moich aniołów - stróżów.- Ale - mówiłem dalej - jeżeli nie pozwolą mi zobaczyć, co jest tym chorym ludziom, mogą teraz spodziewać się ciosu lada moment.Strażnicy dali się przekonać, ale kiedyśmy weszli do pokoju chorych, postarali się stanąć w takiej odległości ode mnie, na jaką tylko pozwalał łańcuch.Okazało się, że zachorowali dwaj mężczyźni: jeden młody, drugi w podeszłym wieku.Obaj mieli wysoką gorączkę i skarżyli się na silne bóle brzucha.Wtedy jeszcze niewiele się na takich rzeczach znałem, wystarczająco jednak, żeby się mocno zaniepokoić.Nic mądrego nie potrafiłem wymyślić, kazałem tylko zanieść ich do pobliskiego pustego domu i poleciłem jednej z kobiet, aby opiekowała się nimi najtroskliwiej, jak umie.Tak się zaczął ten dzień niepowodzeń.Następne niepowodzenie, zupełnie innego rodzaju, zdarzyło się około południa.Ogołociliśmy już większość pobliskich sklepów spożywczych, postanowiłem więc zapuścić się nieco dalej.O ile dobrze pamiętałem okolicę, powinniśmy byli znaleźć następną handlową ulicę mniej więcej o kilometr w kierunku północnym, tam też poprowadziłem swoją brygadę.Znaleźliśmy sklepy, owszem, ale ponadto znaleźliśmy jeszcze coś innego.Kiedyśmy skręcili za róg i ujrzeli sklepy, stanąłem jak wryty.Ze sklepu spożywczego grupa ludzi wynosiła skrzynie i ładowała je na ciężarówkę.Gdyby nie odmienny środek transportu, zdawałoby mi się, że obserwuję moich własnych ludzi przy pracy.Zatrzymałem swoją brygadę, złożoną z dwudziestu mężczyzn, zastanawiając się, jak postąpić.Skłonny byłem wycofać się unikając starcia i poszukać innych obiektów.Wdawanie się w utarczkę nie miało sensu, w okolicy bowiem pod dostatkiem było sklepów dla ludzi dość dobrze zorganizowanych, aby z nich korzystać.Jednakże decyzja nie mnie przypadła w udziale.Kiedy stałem rozmyślając, ze sklepu pewnym krokiem wyszedł młody rudowłosy mężczyzna.Nie ulegało wątpliwości, że widzi - ani też w chwilę później, że nas zobaczył.Najwidoczniej nie podzielał moich skrupułów.Sięgnął błyskawicznie do kieszeni.Padł strzał i kula uderzyła w ścianę poza mną.Na sekundę wszystko zamarło.Jego i moi ludzie obracali ku sobie niewidzące oczy usiłując zrozumieć, co się dzieje.Potem mężczyzna strzelił po raz drugi.Sądzę, że celował we mnie, ale kula trafiła mojego towarzysza z lewej strony.Strażnik wydał pomruk jakby zdziwienia i osunął się z westchnieniem na ziemię.Dałem nura za róg ciągnąc za sobą drugiego strażnika.- Prędko - powiedziałem.- Daj klucz od kajdanek.Mając skute ręce nic nie mogę zrobić.Odpowiedział mi przemądrzałym uśmiechem.Myśli jego biegły tylko jednym torem.- A jakże - powiedział.- Odwal się.Mnie nie nabierzesz.- Na miłość boską, ty błaźnie przeklęty.- rzuciłem, szarpiąc za łańcuch, żeby przyciągnąć bliżej ciało pierwszego strażnika i żebyśmy się mogli lepiej ukryć.Głupiec zaczął się ze mną kłócić.Bóg jeden wie, o jaką przebiegłość mnie posądzał.Łańcuch był teraz dość luźny, abym mógł podnieść w gore ramiona.Podniosłem je i obiema pięściami rąbnąłem go po łbie, aż wyrżnął nim w ścianę.Na tym się kłótnia urwała.Znalazłem klucz w jego bocznej kieszeni.- Słuchajcie mnie - zwróciłem się do pozostałych.- Zawróćcie i idźcie prosto, przed siebie.Nie rozdzielajcie się, bo będzie po was.Ruszajcie.Otworzyłem zatrzask jednej bransoletki, zrzuciłem łańcuch i przez mur przedostałem się do czyjegoś ogrodu.Skuliłem się tani na czas niezbędny, żeby zdjąć drugą.Potem przeszedłem przez ogród i wyjrzałem ostrożnie zza przeciwległego załomu muru.Mężczyzna z rewolwerem nie pobiegł za nami, jak się spodziewałem.Stał przy swojej brygadzie i udzielał im wskazówek.A właściwie czemu się miał spieszyć? Skoro nie odpowiedzieliśmy strzałami jasne było, że nie mamy broni, no i z pewnością nie możemy się szybko poruszać.Kiedy zakończył wydawanie instrukcji, doszedł spokojnie ulicą do punktu, z którego dojrzał moją oddalającą się grupę, po czym ruszył w ślad za nią.Na rogu przystanął, aby spojrzeć na dwóch leżących strażników.Łańcuch nasunął mu prawdopodobnie myśl, że jeden z nich był widzącym przewodnikiem naszej gromadki, schował bowiem rewolwer, do kieszeni i swobodnym, pewnym krokiem poszedł za resztą moich ludzi.Nie spodziewałem się tego, zastanawiałem się więc blisko minutę, nim przejrzałem jego plan.Zrozumiałem wówczas, że najkorzystniej dla niego jest iść za moimi ludźmi aż do naszej siedziby i zobaczyć, jaką zdobycz da się tam zrabować.Był, musiałem przyznać, albo znacznie bardziej ode mnie bystry, jeśli chodziło o wyzyskiwanie każdej okazji, albo też znacznie gruntowniej niż ja przemyślał wszystkie ewentualności.Zadowolony byłem, że kazałem moim ludziom iść prosto przed siebie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •