[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tu i ja się rozgniewałem, czego on biega przede mną, poci się i usprawiedliwia, i powiedziałem mu, że cofać się - to jedno, a on nie cofa się, tylko kapituluje, wieje, gdzie pieprz rośnie.Och, jak Weingarten eksplodował! Zdrowo mu dopiekłem.Ale ani trochę nie było mi go żal.To przecież nie jego przypalałem żywym ogniem, tylko siebie.Jednym słowem pokłóciliśmy się i Weingarten poszedł sobie.Zabrał swoje siatki i poszedł do Wieczerowskiego.W progu powiedział, że jeszcze wróci, tylko trochę później, ale uraczyłem go wiadomością o powrocie Irki i wtedy zwiądł ostatecznie.Bardzo nie lubi, kiedy za nim nie przepadają.Usiadłem przy biurku, znowu wyciągnąłem swoje papiery i zabrałem się do roboty.To znaczy nie do roboty oczywiście, tylko do porządkowania.Na początku wciąż oczekiwałem, że pod moim biurkiem wybuchnie jakaś bomba albo w oknie pojawi się posiniała twarz ze stryczkiem na szyi.Ale nić podobnego się nie stało, wlazłem w robotę po uszy i wtedy znowu ktoś zadzwonił do drzwi.Nie od razu poszedłem otworzyć.Najpierw wstąpiłem do kuchni i zabrałem stamtąd tłuczek do mięsa - potworny przedmiot, z jednej strony ostre metalowe zęby, z drugiej toporek.Gdyby co - przysunę między oczy - i koniec.Jestem człowiekiem spokojnym, nie lubię kłótni ani bijatyk, nie to co Weingarten, ale starczy tego dobrego.Ja mam dosyć.Otworzyłem drzwi.To był Zachar.- Dzień dobry, Dima, przepraszam, na miłość boską - powitał mnie z jakąś sztuczną nonszalancją.Mimo woli spojrzałem w dół.Ale nie było tam nikogo.Zachar przyszedł sam.- Proszę, proszę - powiedziałem.- Bardzo się cieszę.- Wiesz, postanowiłem zajrzeć do ciebie.- wciąż tym sztucznym tonem, który zupełnie nie pasował do nieśmiałego uśmiechu i kulturalnego wyglądu, mówił Zachar.- Weingarten gdzieś przepadł, żeby go diabli wzięli.Dzwonię do niego przez cały dzień - nie ma.A ja właśnie szedłem do Filipa.e.Pawłowicza, więc myślę sobie, wstąpię, może on tu jest.- Filip Pawłowicz?- Nie, skądże, Walentin.Weingarten.- On również poszedł do Filipa Pawłowicza - powiedziałem.- Ach tak! - z ogromną radością powiedział Zachar.- Dawno?- Chyba z godzinę temu.Twarz Zachara na moment zastygła - zauważył tłuczek w moim ręku.- Gotujesz obiad? - zapytał i nie czekając na odpowiedź, dodał pospiesznie: - Nie będę dłużej przeszkadzać, pójdę.- ruszył do drzwi, ale przystanął.- Zupełnie zapomniałem.To znaczy, nie zapomniałem właściwie, tylko nie wiem.Filip Pawłowicz.Pod którym on mieszka?Powiedziałem.- Aha, aha.Bo to wiesz, on do mnie zadzwonił, a ja.jakoś zapomniałem.w czasie rozmowy.Zrobił jeszcze kilka kroków do tyłu i otworzył drzwi.- Rozumiem, rozumiem - powiedziałem.- A gdzie synek?- Wszystko się skończyło! - zawołał radośnie, zrobił krok na klatkę schodową i.ROZDZIAŁ 1020.do generalnych porządków w tym chlewie.Ledwie odparłem atak.Stanęło na tym, że teraz skończę robotę, usiądę, a Irka, jeśli już zupełnie nie ma lepszego zajęcia, jeśli już ją tak przypiliło, jeśli absolutnie nie jest w stanie poleżeć w wannie z ostatnim numerem “Światowej Literatury", niech posegreguje bieliznę do prania i zajmie się pokojem Bobka.A ja biorę na siebie duży pokój, ale nie dzisiaj, tylko jutro.Morgen, Morgen, nur nicht heute.Ale w takim razie na wysoki połysk, do ostatniego śmiecia.Usiadłem za biurkiem i czas jakiś wszystko było cicho i spokojnie.Pracowałem, i to pracowałem z przyjemnością, ale z jakąś niezwykłą przyjemnością.Nigdy przedtem nie odczuwałem niczego podobnego.Czułem dziwne, posępne zadowolenie, byłem z siebie dumny, zdejmowałem przed sobą kapelusz.Przypuszczałem, że tak powinien się czuć żołnierz, który został z karabinem maszynowym, żeby ubezpieczyć ogniem odchodzący oddział - jest sam, wie, że zostanie tu na zawsze, że nigdy nie zobaczy już nic więcej oprócz błotnistego pola, biegnących sylwetek w obcych mundurach i niskiego, posępnego nieba, ale wie, że tak być powinno, że to jest słuszne, że inaczej nie wolno, i może być z siebie dumny.Ale jakiś strażnik w moim mózgu przez cały czas, kiedy pracowałem, uważnie i czujnie nadsłuchiwał, obserwował wszystko dookoła, pamiętał, że nic nie jest skończone, że wszystko trwa nadal i że pod ręką, w szufladzie biurka, leży przerażający tłuczek z toporkiem.I w jakimś momencie ten strażnik zmusił mnie do podniesienia głowy, ponieważ w pokoju coś się działo.Właściwie nie działo się nic nadzwyczajnego.Przed biurkiem stała Irka i patrzyła na mnie w milczeniu.Ale jednak coś się stać musiało, coś całkiem nieprawdopodobnego, nie mieszczącego się w głowie, dlatego że Irka miała oczy wielkie jak filiżanki i obrzmiałe wargi.Nie zdążyłem powiedzieć nawet słowa, kiedy rzuciła wprost na moje papiery jakąś różową szmatkę.Machinalnie podniosłem tę szmatkę - to był stanik.- Co to jest? - zapytałem kompletnie ogłupiały, patrząc to na Irkę, to na stanik.- To jest stanik - obcym głosem powiedziała Irka, odwróciła się do mnie plecami i poszła do kuchni.Zdrętwiały od najgorszych przeczuć obracałem w ręku szmatkę z różowej koronki i nic nie rozumiałem.Ki diabeł? Dlaczego stanik? I nagle przypomniałem sobie inwazję oszalałych kobiet u Zachara.Zdjął mnie strach o Irkę.Rzuciłem stanik i pobiegłem do kuchni.Irka siedziała na taborecie z łokciami na stole i z głową w dłoniach.Między palcami prawej ręki dymił papieros.- Nie dotykaj mnie - powiedziała strasznym i spokojnym głosem.- Irka! - powiedziałem żałośnie.- Irka! Źle się czujesz?- Zwierzę - powiedziała niezrozumiale, oderwała dłoń od włosów i uniosła do ust drżący papieros.Zobaczyłem wtedy, że płacze.Pogotowie? Nie pomoże, nie pomoże, po co pogotowie? Brom? Waleriana? Boże, jaką ona ma twarz.Złapałem szklankę i nalałem wody z kranu.- Teraz wszystko jest jasne.- powiedziała Irka, zaciągając się spazmatycznie i odsuwając łokciem szklankę.- I ta depesza, i w ogóle wszystko.Dno.Kim ona jest?Usiadłem i wypiłem łyk wody ze szklanki.- Kto? - zapytałem tępo.Przez sekundę wydawało mi się, że Irka chce mnie uderzyć.- Jakie subtelne bydlę - powiedziała ze wstrętem.– Nie chciał splugawić małżeńskiego tapczanu.Ach, jakie to szlachetne.Więc zabawiał się w pokoju dziecka.Wypiłem wodę do końca, spróbowałem odstawić szklankę, ale ręka mnie nie słuchała.Lekarza! - wirowało mi po głowie.Natychmiast lekarza!- Dobrze - powiedziała Irka.Na mnie już nie patrzyła.Patrzyła w okno i paliła, zaciągając się bez przerwy.- Dobrze, zostawmy to.Sam zawsze mówiłeś, że miłość to umowa.Bardzo ładnie to brzmiało - miłość, przyjaźń, szczerość.Tylko chyba mogłeś dopilnować, żeby nie zapominały swoich staników.Może się tam jeszcze majtki znajdą, jak dobrze poszukać?Jakby piorun kulisty pękł mi w mózgu.Nagle zrozumiałem wszystko.- Irka - powiedziałem.- O Boże, jak mnie nastraszyłaś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]