[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tej chwili siedział obok mło-dzieńca w ciemnym surducie i obaj wpatrywali się zprzejęciem w ulotkę, którą mieli rozłożoną na kolanach.Chcąc odegrać się na kanceliście, skorzystałam ze swojej83chwilowo uprzywilejowanej pozycji i nakierowałam lor-netkę na tak ciekawy dla nich arkusz papieru.Widniałana nim tylko karykatura - złośliwe wyobrażenie kogoś zrządu albo z rodziny królewskiej.Wychyliłam się i nad-stawiłam ucha, ciekawa, co panowie do siebie mówią.- Kapitan Iskra znów atakuje! - wykrzyknął JonaszMiller.- Patrz, co zrobił z królem: wygląda jak worekkartofli.Nie, zaraz, zaraz.Przecież ten król kuca na śmietniku historii.O, psiakość! Satyryk nieco się zaga-lopował, nie sądzisz?- Nietęgą ma minę ten król Francji* - zauważył jegotowarzysz.- Widać, że francuska wolność nie przypadamu do gustu.* Król Francji Ludwik XVI, panujący w latach 1754-1793.- Tu też przydałoby się trochę francuskiego ducharewolucji, no nie, Reuben? Skończyć ze starymi porząd-kami, dać szansę nam, młodym.W końcu to my jesteśmyprzyszłością kraju, a nie ten stary germański piernik,król**.** Król Anglii Jerzy III Hanowerski, panujący w latach 1760-1820.Reuben spojrzał na niego niemal z przestrachem.84- śśś! - syknął.- Ktoś cię może usłyszeć! Szpiclewszędzie węszą wichrzycieli.Wiesz, że za obrazę królagotowi wsadzić cię do Tower? A za zdradę stanu powie-sić i poćwiartować?- Nie ośmielą się - odparł buńczucznie Jonasz Miller,ściszając jednak głos.- Za bardzo się nas boją.Mają stra-cha, że zrobimy z nimi to co Francuzi ze swoim królem,którym kręcą teraz jak szewc kopytem.A potrafilibyśmy.Spróbował napuszyć się z godnością, ale według mnieprzypominał raczej wielką ropuchę skrzeczącą czcze po-gróżki.Próżne słowa.Ten lud nigdy nie potraktuje króla Je-rzego tak jak Francuzi swojego Ludwika.A co doumieszczenia go na śmietniku historii - niemożliwe! An-glia bez króla była czymś niewyobrażalnym, jak Londynbez teatrów.Czy nie spróbowaliśmy już raz, z Cromwel-lem, i nie doszliśmy do wniosku, że jednak wolimy mo-narchię? Wielka szkoda, że troska Jonasza Millera o uci-śniony lud nie obejmuje bliznich stojących niżej od niego- pomyślałam, zwracając się ku ciekawszym wydarze-niom, na scenie.Orkiestra właśnie wkraczała gęsiego naswoje miejsca.Było wpół do siódmej i przedstawieniewreszcie się zaczynało.85Długo jeszcze miałam czekać na występ Pedra i balo-nu, gdyż na początek szła mroczna gotycka opera Nawie-dzona wieża, według mnie niewiele lepsza od wypocinpana Saltera, ale najwyrazniej w guście publiczności.PanKemble zadbał o to, żeby na scenie pełno było sztucznejkrwi i wrzasków, gdyż te widownia uwielbiała.W piątym akcie drzwi za moimi plecami uchyliły się imusiałam opuścić fotel, oddając miejsce panu Sherida-nowi.Towarzyszył mu jakiś dżentelmen oraz dwojemłodych ludzi, chłopiec i dziewczyna, oboje parę latstarsi ode mnie i pięknie ubrani.Usuwając im się po-spiesznie z drogi, spostrzegłam kątem oka błękitny je-dwab lamowanej koronką sukni, którą miała na sobiedziewczyna, i ścisnęła mnie zazdrość.Nigdy w życiu nie miałam niczego równie pięknego.- Grzałaś mi miejsce, tak, Kiciu? - zażartował panSheridan.- Tak, proszę pana - odrzekłam, dygając (miałamprzecież dość rozumu, żeby nie spoufalać się z moimdobrodziejem w obecności obcych).86Chłopiec gapił się na mnie z jawnym zaciekawieniem,jak na okaz zoologiczny.- Teraz zmykaj stąd - powiedział pan Sheridan, wy-ganiając mnie gestem.- Zrób miejsce dla panicza Fran-ciszka i panienki Elżbiety.Nie musiał mi tego dwa razy powtarzać.Wyszłam zloży.Państwo przyszli i wyrzucili sługę.Ponieważ niemogłam liczyć na rewolucję, która zmieniłaby tę sytuacjęna moją korzyść, musiałam poszukać sobie innego miej-sca do oglądania Pedra.Zeszłam cicho po schodach i wślizgnęłam się bocz-nymi drzwiami na parter widowni.Nie było to miejscedla szanujących się dziewczynek, więc wzięłam od por-tierki Sally Hubbard plik programów i stanęłam przywejściu, udając, że jestem tam po to, żeby je sprzedawać.Perspektywa ujrzenia Pedra i balonu przedstawiała sięjednak marnie.Z przodu widowni, gdzie były tylko miej-sca stojące, panował taki ścisk, że prawie nie widziałamsceny - tłoczącym się najbliżej mężczyznom sięgałamniewiele wyżej niż do pasa.Gdy tak przestępowałam znogi na nogę, zauważył to krzepki jegomość spod ściany87i szarmancko zaproponował mi pomoc: podniósł mnie iposadził na kolumnie przy wejściu.Trzymając się opra-wy kandelabra, widziałam teraz scenę doskonale, ponadgłowami ludzi.Uśmiechnęłam się do miłego jegomościa,a on dwornie dotknął ronda kapelusza.Wreszcie kurtyna poszła w górę.Scena była pusta.Widzowie z parteru zaczęli szemrać niezadowoleni.Obiecywano im spektakl, jakiego jeszcze w teatrze niewidzieli, lecz wszystko wskazywało na to, że z nich za-kpiono.Uśmiechnęłam się ukradkiem, wiedząc, że zachwilę staną się świadkami wyczynu przewyższającegonajśmielsze popisy linoskoczków na Jarmarku ZwiętegoBartłomieja.Orkiestra zaczęła grać motyw orientalny, przywołującklimat egzotycznego wschodu, krainy Maurów, tygry-sów, diamentów i przypraw korzennych.Szemranie nawidowni ucichło.Nagle spod samego dachu nad scenąopadła lina zakończona małą kotwicą, która brzęknęła odeski.Zaskrzypiały liny i zabrzmiały okrzyki: Uwagatam w dole! - po czym kosz balonu zawisł ponad sceną,chwiejąc się lekko na boki.Widownia wydała zbiorowyokrzyk zachwytu.Powolutku, bez jednego szarpnięcia,88kosz opuszczał się dalej ku ziemi, a pan Andrews - jegojedyny pasażer, salutował publiczności.Wstrzymałamoddech: czy pan Bishop na pewno rozwiązał do końcaproblem lin? Zobaczymy.Oto wyłaniać się zaczęła je-dwabna czasza balonu - tłum szalał, klaskał, ludziewskakiwali na ławki i gwizdali z podziwu.- Kapitalne! - huknął basem mój uczynny jegomość,ocierając spocone czoło chustką do nosa.Entuzjazm rozgrzał publiczność i na parterze ledwodało się oddychać.Kosz osiadł na scenie, a pan Andrews - dryblas słynnyz ról komediowych - wyskoczył z niego i ukłonił się pu-bliczności.Tłum gwizdał i klaskał.- Bis! Bis! - darło się paru widzów tuż obok mnie.Pan Andrews uniósł dłoń, nakazując ciszę.Gwar nasali ucichł prawie natychmiast.- Jestem John Smith, ubogi angielski baloniarz.Ucz-ciwie zarabiam na życie, proponując przejażdżki moimlatającym pojazdem w Green Parku, jednym z ogrodówpublicznych najwspanialszego miasta na świecie, Londy-nu.- (Wiwaty lokalnych patriotów na widowni).- Aledzisiaj, gdy jak zwykle wsiadłem do swego balonu, po-wiał nagły wiatr w kierunku wschodnim i oto znalazłem89się tutaj.Ciekawe, co to za piękny kraj? Zwiedzę go,zanim zawrócę.Ostatnie słowo wymówił z naciskiem, mrugając dopierwszych rzędów tytułem obietnicy, że na końcu sztukibędzie jeszcze jedna jazda balonem.Udobruchani tymwidzowie usiedli z powrotem i zaczęli z uwagą obser-wować spektakl.Treść farsy była absurdalna i prosta: John Smith lądu-je w haremie Wielkiego Mogoła i zostaje pojmany przezpałacową gwardię.Grozi mu śmierć, chyba że przekonasamego Wielkiego Mogoła, aby darował mu życie.Władca, którego grał pan Kemble, okazuje się wcale niekrwawym tyranem, tylko człowiekiem uczonym i miło-siernym.Uwalnia Johna Smitha w zamian za przejażdżkębalonem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]