[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W oddali mogliśmy nawet dostrzec wierzchołki anten tamtejszej bazy.Mieliśmy tylko zejść w dół i przebyć deltę rzeki płynącej doliną.Nie mogło to być więcej niż trzydzieści kliksów.Bułka z masłem!Podzieliliśmy się, by poszukać łatwego zejścia.Jednak takiego nie było.Znalazłbym około tuzina dróg, które by się nadawały, gdybym był sam, a nie związany z grupą.Na Springworld już od piątego roku życia wspinałem się na góry takie jak ta.Spośród pozostałych jedynie B'oosa miał doświadczenie w chodzeniu po górach, reszta pochodziła z nizin.W domu nazywaliśmy ich niziniakami.B’oosa znalazł drogę, którą jak sądził, zdołamy wspólnie zejść.Zaczynała się stromą ścianą prowadzącą ukosem w dół do pionowej szczeliny.Formacja tuż nad szczeliną mogła utrudnić dojście, zapewne trzeba będzie pokonywać ją trawersem.Poniżej trasa wydawała się już łatwa.- Co o tym sądzisz? - spytał B'oosa.Przyjrzałem się jeszcze raz pionowej ścianie.Powierzchnia klifu była nierówna i powinna zapewnić dobre zaczepienie dla rąk i nóg.Z drugiej strony było zimno, możemy więc natknąć się na lód.Spojrzałem na niebo.Było kamiennoszare.Z pewnością zbliżała się burza.W takich warunkach normalnie nie rozpoczynałbym schodzenia.- Powinniśmy dać radę - odpowiedziałem - przynajmniej nie pada śnieg.- Jeszcze nie pada - powiedział B'oosa.Zawołaliśmy pozostałych i wyjaśniliśmy im, co i jak musimy zrobić.B’oosa idzie pierwszy, ja na końcu.Nikomu nie wolno się ruszać dopóki albo ja, albo B’oosa nie zezwolimy.Powtórnie sprawdziliśmy ekwipunek i zbliżyliśmy się do krawędzi.B'oosa ruszył do przodu.Obserwowałem jego ruchy - był świetny.Odrywał tylko albo jedną nogę, albo jedną rękę.Bardzo ostrożnie sprawdzał każdy uchwyt, zanim powierzył mu swój ciężar.Po drodze wbijał haki w ścianę, zaczepiając linę o uchwyty.Kierował się nie tyle w dół, ile w bok, prowadzony raczej przez ścianę niż przez nasze życzenia.Wkrótce zatrzymaj się i krzyknął, by do niego dołączyć.Znalazłem dobre, bezpieczne miejsce.Lina prowadziła ode mnie w dół bez załamań i nagłych skrętów.Pancho ruszył drugi.Szedł powoli, również sprawdzając każdy uchwyt kilka razy.Gdy docierał do każdego haka, wybierał trochę liny z dalszego końca i zaczepiał ją z prawej strony pasa.Wisiał tak potem przez sekundę, zanim odczepił prowadzącą linę z lewej strony i mijał hak.Szedł powoli, ale robił to dobrze.Nie istnieje nadmiar ostrożności na ścianie.Za nim szła Alegria.Wyruszyła, gdy Pancho był w połowie drogi.Poruszała się z łatwością i z wdziękiem.Nigdy nie widziałem, by ktoś posługiwał się linami tak naturalnie.Gdybym nie znał prawdy, pomyślałbym, że chodzi po górach od urodzenia.Jej ruchy były ostrożne, ale płynne.Nie wyczuwało się w nich śladu nerwowości.Była jakby częścią tych gór.Poruszała się jak kot i pomyślałem sobie, że dobrze, gdy taka osoba idzie pośrodku.Następny szedł Miko.Nie był zbyt pewny, ale też nie popełniał błędów.Kilka razy zatrzymał się i miałem wrażenie, że nie potrafi znaleźć kolejnego uchwytu.Ja dostrzegałem je nawet stąd.Poszedłem za nim i starałem się mu pomagać.Od razu wpadłem we właściwy rytm.To dziwne jak pewnych wyćwiczonych umiejętności się nie zapomina, nawet jeśli nie wykorzystywało się ich przez lata.Poczułem się jak w domu.Nawet to, że Miko szedł przede mną, nie przeszkadzało mi specjalnie.Większość sądzi, że najbardziej niebezpieczną pozycję na linie ma prowadzący.To nieprawda.To ten na końcu ryzykuje najwięcej.Wiem to, chodziłem zarówno na początku, jak i na końcu.Trasa stawała się coraz trudniejsza.B’oosa zapuścił się w ślepą uliczkę i nie mógł posuwać się dalej.Mógł wbić hak, rozhuśtać się i złapać uchwyt, ale inni zapewne nie potrafiliby tego powtórzyć.Musieliśmy wycofać się i poszukać innej drogi.Kosztowało to nas wiele cennego czasu, a wiatr stawał się wciąż silniejszy.Po sygnale, który dal B'oosa, ruszyliśmy dalej.Zanim do niego dołączyliśmy, wiatr rozhulał się na dobre.Nie mieliśmy jednak wyjścia, musieliśmy zacisnąć zęby i posuwać się dalej.Do szczeliny mieliśmy dwie długości liny.Przynajmniej tam będziemy osłonięci od wiatru.B’oosa ruszył już dalej.Zaczęło padać.Niezbyt silnie, ale deszcz w połączeniu z wiatrem dawał się dwukrotnie bardziej we znaki.Skały zrobiły się śliskie i poruszaliśmy się znacznie wolniej.Chciałem dotrzeć do szczeliny, zanim skały zaczną się pokrywać lodem i chyba właśnie wtedy popełniłem błąd, schodząc za szybko.Gdybym się tak nie spieszył, na pewno by się to nie wydarzyło.Miko odszedł dosyć daleko do przodu, gdy natknąłem się na kłopotliwy węzeł na sznurze.Wszyscy byli poza zasięgiem wzroku zasłonięci występem skały, a ja spieszyłem się, by ich dogonić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]