[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Taka ponad światem przeszła chwila, kiedy Chrystus Pan ostatnie wydał tchnienie.Stąd się rodzi lęk, co się po świecie tuła i we dnie śpi, nocą zaś wypełza z zaułków jak z pieczar i w oczy zagląda.To jest jakoby szept tego czegoś, co się ponad ziemią waży, jak niezmierny ptak i wobec czego wszystko ludzkie jest małe i drobne.I śmierć ludzka jest mała, chytra, podstępna, pełzająca chyłkiem, nie śmiejąca zajrzeć w oczy, trwożąca się jęku.l wszystko jest pył i tchnienie… Prócz serca, prócz serca… Są bowiem talizmany z kruszców najdroższych, malutkie i znikome, zamknięte czasem w drobnem, szmaragdowem oku pierścienia, co w proch kruszą najpotężniejsze czarne siły merlinowe.Oto ono jest takiem, ten w człowieku okruch słoneczny, nieśmiertelny, któremu daną jest najbardziej tajemnicza : moc przeczucia Boga.Otrzeć się więc potrzebą, by odegnać siłę nieczystą, która i truje, uczy truciznę rzucać w studnie zaprawia chleb, która milczy, nie uśmiecha się i nigdy nie śpiewa.Ą ono, serce, jak pająk złocisty przędzie z siebie złoty blask, który przez oczy pada roześmiane na pole i na las, na wody i na proch ziemi, aby się wszystko okryło zielenią i kwieciem, aby ożyło w wielkim szumie i w nieziemskim blasku na radość ludzką i na ludzkie szczęście… O, gdzieżeś jest uśmiechu bez goryczy, słowo bezgłośne, uprzędzione ze słonecznego promienia, uśmiechu, który syci i poi, który leczy rany i uczy miłości!? Jeśliś jest we mnie, wynijdź przez źrenicę które oczyszczone są przez łzy, abym błogosławił ziemi i ludziom… Albowiem ani cierpią, ani są szczęśliwi, lecz gnani z kąta w kąt, idą, nie wiedząc dokąd i nie wiedząc, kiedy im każe legnąć śmierć, w zegar patrząca… Umarł we mnie śmiech pusty, który oszalał z rozpaczy na widok przepaści, zatruł się żądłem własnem jak w legendzie skorpion, kiedym stanął w środku ognistego wieńca słów, rozpalonych do białości, skąd nie było wyjścia… Umarł i pogrzebion… Umarł we mnie nędzny smęt, nad dolą swoją płaczący… Umarł i pogrzebion.Obułem tedy nogi w sandały i trzeba mi iść na deszcz i słotę, aby, największą głosić wszystkim nowinę, że odnalezionem zostało serce ludzkie w szumie wód i w jęku rodzącej ziemi, w błysku spadającej gwiazdy i w porykiwaniach wichru pod kopułą najświętszego kościoła ziemi: odwiecznego lasu.Odnalezionem zostało i uśmiecha się przez oczy ludzkie tymi uśmiechem, co odegna lęk i zmorę i nieszczęście i złudę i wszystko temu podobne, co rośnie chwastem wśród złocistych, ciężkich kłosów żytnich.Więc wypatruję zmączonemi oczyma tego źródła wody czystej i leczącej, która młodości mojej młodość powróci, a z drobnych mąk, z różańca skarg, z litanji westchnień, z przędziwa tęsknot, z ognia pragnień, z mgły smutku, wysnuć bym pragnął jedno: uśmiech dobry, co kocha i przebacza, uśmiech, co jest jak ziarno złote i słowo mądrości.I wtedy będę szczęśliwy.Każde moje słowo nim napoję i każde , będzie leczyć i cieszyć; pomażę nim jak olejem świętym myśl każdą, najbiedniejszą i najlichszą, a skrzydła jej wyrosną i lecieć będzie ponad szarością ziemi, błogosławiąc.Jeśliby za uśmiech ten, który oczy sokratesowe w dwa zmienił słońca, trzeba zapłacić nędzą i głodem — obym zawsze był głodny! A jeśli go kupić można śmiercią, tedybym chciał, abym umierał długo w tłumie ludzi, by każdy mógł go ujrzeć w oczach moich gasnących.Jeśli zaś matką jego jest miłość, gotowe do niej jest moje serce proste i gotową jest moja biedna dusza, niemocna i cicha, pragnąca skrzydeł od wschodu do zachodu słońca, a pełzająca przy ziemi… Niech padnie na mnie wielka, największa miłość, niech wypije moje oczy, niech się sercem mojem nakarmi i z całego niechaj mnie zmieni w jeden miłosny dźwięk, w jeden błysk w cień, lub w swoje echo, że się stanie dusza moja jak biała chmura, którą ku słońcu pędzi ten wichr, co niósł duszę Franczeski i Paola.Biedne są słowa moje, więc nie słowami mówiłem, co mówię, lecz oczyma, bo mi się nagle stały wilgotne i w powiciu tęczowych pasm wirowało ze mną wszystko dookoła, cała szarość i nędza nasza, z której mi się nagle wyłoniła długa postać Szczygła.Wszedł widocznie bardzo cicho, bom nie słyszał otwierania drzwi i przystanął z daleka.Otrząsnąłem się z dziwnych myśli, których mrok uczy i które podpowiada samotność i rzekłem, aby coś rzec:— To ty Szczygieł?— Ja.— Późno już?— Nie wiem, pewnie późno.Głos Szczygła był.wcale zbolały i widocznie przyjaciel mój boleśnie nad czemś rozmyślał, bo powiada ni stąd ni zowąd:— Wszystko zresztą jedno!Był to, jak na Szczygła, aforyzm zbyt głęboki, rzecz tedy prosta, że był wynikiem jakiejś nadludzkiej tragedji, która się odbywała w szlachetnem jego wnętrzu.Bez kataklicznego powodu Szczygieł tak mądrych rzeczy nigdy nie gadał.Usiadł w ciemnym kącie i ćmił jakiegoś obrzydliwego papierosa.; Milczeliśmy długo, każdy na swój temat, Nagle Szczygieł porwał się, uderzył pięścią w stół i krzyknął bez najmniejszej ku temu przyczyny:— Cholera, nie kobieta!Spojrzał w moją stronę badając, czy sprawił na mnie wrażenie obłąkane, ponieważ jednak uśmiechnąłem się, blado, dodał impertynencko:— I ty także!I poszedł spać.VI
[ Pobierz całość w formacie PDF ]