[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Może i ma rację.Ona nie pasuje do Hed, i to go wyprowadza z równowagi.Może by tak zejść do miasta, upić się razem z nim i wracać do domu? Sam nie wiem.- Przechwycił spokojne, jakby tajemnicze spojrzenie harfisty i westchnął.- Pójdę po swoje rzeczy.- Zanim stąd odejdziemy, muszę zamienić jeszcze kilka słów z Mistrzem Ohmem.A tak nawiasem mówiąc, kto jak kto, ale Rood na pewno by ci powiedział, gdyby był przeciwny temu małżeństwu.Morgon oderwał się od pnia drzewa i wzruszył ramionami.- Też tak myślę - powiedział ponuro.- Nie rozumiem tylko, dlaczego tak się na mnie wściekł.Odszukał swój tobołek w bałaganie panującym w celi Rooda i pożegnał się z Mistrzami.Niebo ciemniało, kiedy ruszali z harfistą w długą drogę powrotną do miasta.Na postrzępionych rogach zatoki rozpalono ostrzegawcze ogniska; maleńkie światełka w oknach domów mieszkalnych i gospod przypominały mrowie gwiazd skrzących się w studni ciemności.Fale przypływu rozbijały się z hukiem o urwiska, zerwał się wieczorny wiatr, niosąc od morza zapach soli i nocy.Kupiecki statek kołysał się na głębokiej wodzie gotowy do drogi, kiedy wchodzili na jego pokład; postawiony żagiel wypełnił się wnet wiatrem, napiął i zamajaczył upiornie w poświacie księżyca.Stojący na rufie Morgon patrzył, jak znikają powoli światła portu odbijające się w sfalowanej wodzie.- Jeśli wiatr się nie zmieni, po południu będziemy w Anuin - powiedział do niego uprzejmy, rudobrody kupiec z biegnącą przez lewy policzek pręgą.- Możecie spać tu albo pod pokładem, jak wolicie.Ale wieziemy konie, więc chyba lepiej będzie wam na powietrzu.Leży tu mnóstwo skór z waszych owiec, a więc możecie się nie obawiać chłodu.- Dziękuję - powiedział Morgon.Siedział na wielkim zwoju liny i trzymając się relingu, patrzył, jak spieniony kilwater wygina się półkoliście pod ręką sternika stojącego u rumpla.Wrócił myślami do Rooda; starał się przypomnieć sobie, o co konkretnie się pokłócili.Wiatr niósł pokrzykiwania marynarzy i strzępy rozmów kupców rozprawiających o towarach, które wieźli.Maszt poskrzypywał pod naporem wiatru; obciążony ładunkiem, dobrze wytrymowany statek dziarsko kroił dziobem fale.Z odrętwiałym od wschodniego wiatru policzkiem, ukołysany skrzypieniem i kołysaniem statku, Morgon wsparł czoło na przedramionach i zamknął oczy.Ze snu wyrwał go gwałtowny wstrząs.Statek zadygotał, jakby uderzyło nań jednocześnie wszystkich dwanaście wiatrów.Słychać było wściekłe, nie kontrolowane łomotanie rumpla.Morgon wstał i rozejrzał się szybko.Krzyk uwiązł mu w krtani.Na pokładzie nie było żywej duszy.Statek z napiętymi do granic wytrzymałości żaglami zanurkował gwałtownie w otwierającą się przed dziobem dolinę.Morgon zatoczył się i przytrzymał relingu.Z najwyższym trudem odzyskał równowagę.W sterówce, w której jeszcze niedawno kupcy przy świetle naftowej lampy przeglądali swoje dokumenty, panowały ciemności.Pośród zawodzącej wichury, szarpiącej żaglami i statkiem, Morgonowi mignął strzęp białej piany.Zaciskając mocno zęby, wyprostował się powoli.Pomimo lodowatego prysznica po plecach ciurkały mu strumyczki potu.Ktoś uchylił z mozołem dociskaną przez wiatr pokrywę luku ładowni.W poszerzającej się szparze zalśniły w blasku księżyca włosy koloru pajęczyny.Morgon, czepiając się, czego tylko mógł, ruszył pod wiatr w tamtym kierunku.- Czemu wszyscy pochowali się w ładowni?! - zawołał, starając się przekrzyczeć wycie wichury.- Na dole nikogo nie ma! - odkrzyknął Deth.Morgon wybałuszył na niego oczy.- Jak to?Deth usiadł w otwartej zejściówce i położył dłoń na ramieniu Morgona.Ten dotyk oraz spojrzenie, jakim harfista omiótł szybko pokład, sprawiły, że Morgonowi ścisnęła się krtań.- Dethu.- Tak.- Harfista poprawił sobie przewieszoną przez ramię harfę.Brwi miał ściągnięte.- Dethu, gdzie się podziali kupcy i marynarze? Przecież nie mogli.nie mogli zniknąć ot tak, jak kłaczki piany.Oni.Gdzie oni są? Wypadli za burtę?- Jeśli nawet wypadli, to przedtem zdążyli postawić tyle żagli, żeby pociągnąć nas za sobą.- To zwińmy je.- Obawiam się - odparł Deth - że nie zdążymy.- Ledwie to powiedział, dziwne, ostre szarpnięcie wstrząsnęło statkiem i rzuciło ich w tył.Zwierzęta w ładowni zakwiczały z przerażenia; pokład zatrzeszczał i wybrzuszył się, jakby oddzierany od wręg przez jakąś niewidzialną siłę.Zerwana lina śmignęła nad głową Morgona; wokół nich jęczało i wypaczało się drewno.- Stoimy w miejscu! - wrzasnął Morgon.- To otwarte morze, a my stoimy w miejscu!Z dołu dobiegł ryk wody wdzierającej się do ładowni i podchodzącej kipielą pod pokład; statek przechylił się na burtę.Deth schwycił w ostatniej chwili Morgona, zsuwającego się w morze po powstałej nagle stromiźnie.Zalała ich szturmująca fala.Morgon Zakrztusił się zimną, gorzką wodą.Uczepiony oburącz nadgarstka Detha, podźwignął się z trudem na nogi i uchwycił kurczowo masztu, wplatając palce w olinowanie.Ślizgając się po przekrzywionym pokładzie, przybliżył usta do ucha harfisty i wrzasnął ochryple:- Kim oni byli?!Nie dosłyszał odpowiedzi harfisty, nawet jeśli ta padła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]