[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.? - pytanie Roltha zawisło w próżni, lecz słowa pobrzmiewały echem odbitym od wysokich ścian.Kartr odwrócił się na pięcie, żeby stanąć twarzą do rzędu ław i foteli, które je wieńczyły.Właśnie tu zasiadali dowódcy, za nimi członkowie załóg i koloniści! Tu właśnie się zbierali, statek po statku, przez lata, może wieki.Zbierali się, rozmawiali ze sobą może ostatni już raz, otrzymywali ostatnie rozkazy i instrukcje, a później wychodzili na kosmodrom, do czekających na nich statków i startowali w niewiadome, aby nigdy stamtąd nie wracać.Niektórzy mieli szczęście, osiągali zamierzone cele.Oni, Smitt, Dalgre, Rolth i on sam, stanowili tego żywy dowód.Inni wpadali w mróz pozagalaktyczny bądź docierali do układów bez planet, mogących zapewnić ludziom przeżycie.Jak długo to trwało, ile odbyło się tych zgromadzeń, tych odlotów? Starczyło, by wykrwawić Ziemię, pozostawiając na niej tylko tych, którzy ze względu na swój charakter, nie nadawali się do kosmicznych podróży.Czy to tłumaczyło zagadkę tego dualistycznego świata?- Bez powrotu… - Rolth wyczuł jego myśli.- Bez powrotu.Dlatego miasta wymarły, a nawet pamięć o tym, po co je zbudowano, wymarła.Terra!- My jednak pamiętamy - powiedział cicho Kartr.- My wykonaliśmy pełen obrót.Zieleń, to kolor wzgórz Terry.To legenda, stara pieśń, mglista ludowa pamięć, która zawsze należała do nas, latała z nami od świata do świata, przez całą galaktykę.To my jesteśmy synami Terry, ci z wnętrza i ze skraju galaktyki, barbarzyńcy i ucywilizowani, wszyscy jesteśmy synami Ziemi!- A teraz - stwierdził Smitt z rozbrajającą prostotą - wróciliśmy do domu.Był to dom, który niczym nie przypominał ciemnych gór i chłodnych dolin na wpół zamarzniętego Faltharu Roltha, ani wysokich lasów i kamiennych miast zamienionych w pył Kartra, ani wysoce cywilizowanych planet, które były ojczyzną Smitta i Dalgre’a.Była to dzika planeta z martwymi miastami, prymitywnymi tubylcami i zapomnianym potencjałem.Jednak nie przestała być Terra, zróżnicowaną jak ich rasy, lecz wciąż ich najdawniejszą ojczyzną.To ich wspólni przodkowie po niej stąpali.Raz jeszcze przyjrzeli się rzędom opustoszałych ław i foteli.Mieli wrażenie, że widzą zasiadające w nich osoby.Jednak mogło to być jedynie złudzenie - ludzie z Terry rozpierzchli się po całej galaktyce, odlecieli zbyt daleko…Powoli przeszedł do centrum sali.Zacathanie i Fylh trzymali się z tyłu.Na pewno ze zdumieniem patrzyli na zachowanie się ludzi.Kartr próbował im to wytłumaczyć.- To jest Terra, Ziemia…Zicti wiedział, co to znaczy.- Prastary dom twego gatunku! Cóż za niezwykłe odkrycie!Pozostałe słowa zagłuszył przeraźliwy krzyk, który ponownie zwrócił ich uwagę na lożę.Stał tam Dalgre rozpaczliwie dający znaki, aby się zbliżyli.Rolth i Smitt gdzieś zniknęli.Wszyscy ruszyli do niego.Nowe odkrycie kryło się za lożą, oddzielone od niej wysokim przepierzeniem.Pokrywało większą część ściany.Olbrzymi ekran z przyciemnionego szkła, ze świetlnymi punktami układającymi się w charakterystyczne wzory.Pod nim stał pulpit pełen przełączników.Smitt usiadł na ławce pod nim i uważnie mu się przyglądał.- Urządzenie telekomunikacyjne? - spytał Kartr.- To, albo jakiś ploter kursu rakiet - odpowiedział Dalgre.Smitt jedynie coś mruknął zniecierpliwiony.- Czy to może jeszcze działać? - zastanawiała się na głos Zacita.Dalgre potrząsnął głową.- Trudno powiedzieć.Miasto zaczęło działać, kiedy znaleźli odpowiednie przełączniki.Najpierw trzeba dokładnie to przestudiować.- Wskazał gigantyczną mapę i pulpit.- Nie mamy pojęcia o ich systemach.Jakikolwiek technik miał szansę uruchomić tę maszynę, lecz Kartr był przekonany, że to zadanie przekraczające możliwości zwiadowcy.Uważnie oglądał mapę, identyfikując punkty, które mógł rozpoznać.Była to galaktyka widziana z perspektywy tej starożytnej planety, z jej skraju.Dostrzegł jasność Vegi, przesunął wzrok na Alfę Centauri i inne gwiazdy.Czy to urządzenie wykreślało kurs, którym ludzie odlatywali do odległych systemów?Robiło się coraz ciemniej.Nadchodził wieczór.Jednak mimo to, łagodna poświata rozjaśniała gwiezdną mapę i oświetlała pulpit.Kartr oderwał się od mapy.- Rozbijemy tu obóz, czy wracamy na wzgórza? - spytał Zictiego.- Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy wracać - odpowiedział Zacathanin.- Jeżeli wszyscy tubylcy odeszli, nikt nie będzie protestował przeciw naszej obecności.Za jego plecami Zinga roześmiał się i wskazał pazurem Smitta.- Jeśli myślisz, że uda ci się go od tego oderwać, sierżancie, to jesteś w błędzie.Oczywiście miał rację.Łącznościowiec znalazłszy urządzenie ze swej domeny, nie oddalał się od niego ani na krok.Zrezygnował nawet z kolacji, zadowalając się kubkiem wody i kawałkiem twardej pieczeni.Nie mógł oderwać oczu od rzędów guzików.Na noc rozłożyli śpiwory w sali, wygasili ognisko i położyli się blisko siebie, między ławami opuszczonymi przez kolonistów.- Nie ma tu żadnych duchów - głos Zictiego odbijał się głuchym echem w pustej sali.- Ci, którzy się tu zbierali, przeniknięci byli duchem swego posłannictwa, odlatywali z ochotą.Nic za sobą nie zostawiali.Rolth zgodził się z nim.- W pewnym sensie widać to było i w mieście.Oni je…- Porzucili - Kartr znalazł najwłaściwsze słowo, kiedy Falthrianin zawahał się.- Porzucili, jak ubranie, z którego się wyrosło.Ma pan jednak rację, że nie spotkamy tu żadnego ducha, profesorze.Chyba że Smitt zdoła go wypłoszyć z tej maszyny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]