[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Mistrzu, przecież ja też jestem tylko maszyną.To okropne, potworne,okrutne, złe, niewybaczalne.To.- Och, daj spokój, Vuffi Raa, bo zabraknie ci przymiotników.Ty wprawdzie również jesteśmaszyną, ale inteligentną. Sokół jest wielki, ale pod względem inteligencji nie możenawet marzyć o tym, aby ci dorównać.W przeciwnym razie nie musiałbym wypożyczaćtego pomylonego, głupiego.- Mistrzu - przerwał mu android, tym razem ciszej i spokojniej.- Jak by się pan czuł, gdybywidział pan czyjeś ulubione zwierzątko, przejechane i porzucone na poboczu drogi? Czyteż machnąłby pan ręką i powiedział, że to tylko zwierzę, ponieważ nie zostało obdarzoneumysłem takim, jak twój? Czy może poczułby się pan.no cóż, tak jak ja w tej chwili?Lando pokręcił głową, zbyt zmęczony, by kontynuować dyskusję z małym androidem.Wkażdym razie - rzecz jasna, do pewnego stopnia - uznawał słuszność jego argumentów.I nie podobała mu się myśl, że automat wykazuje więcej niż on ludzkich cech, uczuć iodruchów.- Idę na dziób - odezwał się nagle.- Któż może wiedzieć, w jakie tarapaty wpędzi nasMohs, kiedy zacznie się bawić tymi wszystkimi pokrętłami, dzwigniami i guzikami.- Doskonale, mistrzu.Jeżeli pan pozwoli, zostanę tu przez chwilę, żeby pocieszyć statek,jak tylko potrafię, a przede wszystkim uprzątnąć te straszliwe.jatki.- Jak sobie życzysz.- Lando przystanął, zanim dotarł do zakrętu korytarza.Odwrócił się iujrzał androida, zbierającego z płyt pokładu rozrzucone podkładki, uszczelki i pościnanenity.- Ehm.uhm.przepraszam cię, stary cyberze, że z początku nie zorientowałemsię, co czujesz.Po prostu chodziło o to, że ja.Umilkł i nie dokończył zdania.Zapadła długa cisza, którą w końcu przerwał mały robot.- Nic nie szkodzi, Lando.Dobrze chociaż, że zrozumiałeś to po tym, kiedy ci wytłumaczyłem.Przypuszczam, że to i tak więcej, niż można byłoby się spodziewać po większościorganicznych istot.Hazardzista chrząknął, chociaż uczynił to na wpół świadomie.- No cóż.tak.uhm.W takim razie, do zobaczenia niedługo na dziobie.Aha, i niemów do mnie Lando.Kiedy hazardzista znalazł się na dziobie, w przypominającej wielką rurę sterowni, obrzuciłszybkim, doświadczonym spojrzeniem wszystkie rozmieszczone na panelach i pulpitachprzyciski, guziki i dzwignie.Pózniej sięgnął po zniszczoną, zagiętą na rogach instrukcjęobsługi Sokoła , aby przekonać się, co oznaczają.Większość zapalonych czerwonych lampek, jakie widział, ostrzegała o otwartych lukachładowni, do których właśnie transportowano skrzynie z życiokryształami.Potwierdzeniemtych wskazań były dobiegające stamtąd brzęki, stuki i grzechoty.Cała sekcja, informującao stanie jednostek napędu nadświetlnego, płonęła również złowieszczą purpurową i49@ Lando Calrissian i Myśloharfa Sharówbursztynową barwą.Za plecami Calrissiana, na rozkładanym fotelu z oparciem sięgającym ponad głowę - awięc dokładnie tam, gdzie hazardzista go zostawił - siedział Mohs.Wszystko świadczyłoo tym, że ponownie ogarnęło go coś w rodzaju starczej bierności.Lando nie mógł go zato winić i niemal żałował, że sam nie może doprowadzić się do takiego samego stanu.Biedny stary dzikus przeżył wyjątkowo ciężki dzień.Zpiewak Toków siedział całkiemnieruchomo.Szeroko otworzył oczy i lekko spuścił głowę, jakby wpatrywał się w płytypokładu.Obie sękate ręce złożył na owiniętym przepaską biodrową podołku.- Mohsie? - zagadnął go cicho Calrissian.Starzec podskoczył, jakby wyrwany z głębokiego snu, w jaki zapadł pomimo szerokootwartych oczu.Zamrugał, po czym powoli uniósł trzęsącą się rękę i potarł szczecinę,porastającą jego brodę.- Słucham, lordzie?- Mohsie, co to była za pieśń, którą ty i twoi ludzie śpiewaliście tam, przed bramąkosmoportu?Staruszek głęboko westchnął, a potem usiadł wygodniej na miękkim, wyściełanymfotelu.Zapewne nigdy przedtem nie umieszczał kościstych pośladków na siedzeniu takluksusowego mebla.Poklepał lekko oparcie, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom.- To była Pieśń Emisariusza, o lordzie, a śpiewaliśmy ją na cześć pojawienia się ciebie itwojego.- Rozumiem.Zapadła długa cisza, w czasie której obaj oddawali się rozmyślaniom.Słychać byłojedynie szmer oddechu starca, który w tej ciszy wydawał się niemal rzężeniem.Prawdęmówiąc, Lando nigdy wcześniej nie zastanawiał się, o co chodzi w tej całej historii zEmisariuszem.Nie miał na to czasu.Dopiero teraz zaczynało mu świtać w głowie, żemoże w tym śpiewaniu i Posiadaniu Klucza chodziło o coś więcej, niż czarownik Geptauznał za słuszne mu powiedzieć.- No cóż, staruszku - odezwał się w końcu, starając się, aby zabrzmiało to jak najłagodniej.-Jeżeli nie czujesz się tym wszystkim wyczerpany, dlaczego nie miałbyś mi powiedzieć.Rozległ się szczęk i grzechot, charakterystyczny chyba dla wszystkich niezgrabnychrobotów, jakie tylko istnieją w całej galaktyce, i do sterowni wkroczył Vuffi Raa.Widoczniechwilę wcześniej zakończył porządkowanie rufowej sekcji napędu nad-świetlnego.Wdrapał się na ustawiony po prawej stronie fotel, który Lando ponownie przymocowałdo pokładu, zaraz po tym, jak odesłał androida-pilota na Oseon.Mały robot sprawiałwrażenie niezwykle przygnębionego.- Wszystko w porządku, tak, jak lubisz? - zapytał Lando tonem grzecznościowej rozmowy.- To doskonale.Czy przypadkiem nie usłyszałeś, co powiedział ten dowódca strażników?Nie owijając w bawełnę, oświadczył, że to właśnie on poprzedniej nocy okazał się takimsukin.- Tak, mistrzu - odparł android tonem świadczącym, że właściwie jest mu wszystkojedno.- Muszę przyznać, że wprawiło mnie to w zdumienie.Lando się zamyślił.- Nie wiem, co o tym wszystkim sądzić.Nie przypuszczam, aby mogło to być dziełemprzypadku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]