[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czworo - powiedział złowrogo Bonhart - to wcale nie tak dużo.Niech tylko dognamy dziewczynę, ruszę zanimi.I nakarmię nimi wrony.W imię pewnych pryncypiów.- Dognajmy ją wpierw - uciął Puszczyk, nahajką popędzając siwka.- Boreas! Pilnuj tropu!Kotlinę wypełniał gęsty kożuch mgły, ale wiedzieli, że w dole jest jezioro, bo tutaj, w Mil Trachta, w każdejkotlinie było jezioro.To zaś, ku któremu wiódł ślad kopyt karej klaczy, niezawodnie było tym, któregoszukali, tym, którego kazał im szukać Vilgefortz.Które dokładnie im opisał.I podał nazwę.Tam Mira.Jezioro było wąskie, nie szersze niż strzelenie z łuku, wtłoczone lekko zagiętym półksiężycem międzywysokie, strome zbocza porośnięte czarnym świerkowiem, pięknie posypanym białym śnieżnym pudrem.Zbocza spowijała cisza, taka że aż dzwoniło w uszach.Zamilkły nawet wrony, których złowieszcze krakanieod kilkunastu dni towarzyszyło im na szlaku.- To jest południowy kraniec - stwierdził Bonhart.- Jeśli czarownik nie pokpił sprawy i nie naputał,magiczna wieża jest na krańcu północnym.Pilnuj śladu, Boreas! Jeśli zmylimy trop, jezioro odgrodzi nas odniej!- Trop jest wyrazny! - krzyknął z dołu Boreas Mun.- I świeży! Wiedzie ku jezioru!- Jazda - Skellen opanował boczącego się na stromiznę siwka.- W dół!Zjechali po pochyłości, ostrożnie, wstrzymując prychające konie.Przedarli się przez czarne, gołe, oblodzonekrze, blokujące dostęp do brzegu.Gniadosz Bonharta ostrożnie wkroczył na lód, z chrzęstem łamiąc sterczące ze szklistej tafli suche trzciny.Lód zatrzeszczał, spod kopyt konia rozbiegły się gwiazdziście długie strzałki pęknięć.- W tył! - Bonhart ściągnął wodze, zawrócił chrapiącego wierzchowca na brzeg.- Z koni! Lód jest cienki.- Tylko przy brzegu, we trzcinie - ocenił Dacre Silifant, uderzając w lodową skorupę obcasem.- Ale nawet itu ma z półtora cala.Utrzyma konie jak nic, bojać się nie ma.Słowa zagłuszyły przekleństwo i rżenie.Siwek Skellena pośliznął się, przysiadł na zadzie, nogi rozjechałysię pod nim.Skellen uderzył go ostrogami, zaklął znowu, tym razem klątwie zawtórował ostry chruppękającego lodu.Siwek załomotał przednimi kopytami, tylne, uwięznięte, targały się w matni, krusząc taflę iburząc tryskającą spod niej ciemną wodę.Puszczyk zeskoczył z siodła, szarpnął za wodze, ale pośliznął się iwywalił jak długi, cudem nie wpadając pod podkowy własnego konia.Dwaj Gemmerczycy, również jużspieszeni, pomogli mu się podnieść, Ola Harsheim i Bert Brigden wywlekli rżącego siwka na brzeg.- Z koni, chłopy - powtórzył Bonhart z oczami utkwić nymi w mgłę zalegającą jezioro.- Nie ma coryzykować Dogonimy dziewkę na piechotę.Ona też zsiadła, też idzie pieszo.- Prawda święta - potwierdził Boreas Mun, wskazując na jezioro.- Toć widać.Tylko przy samym brzegu, pod nawisem gałęzi, lodowe skorupa była gładka i półprzejrzysta jak ciemneszkło butelki, widać było pod nią trzciny i zbrązowiałe wodorosty Dalej, na plosie, lód pokrywała cieniutkawarstewka mokrego śniegu.A na niej, jak daleko pozwalała widzieć mgła, ciemniały ślady stóp.- Mamy ją! - krzyknął zapalczywie Rience, zarzucając wodze na sęk.- Nie taka ona znowu chytra, jakwyglądało! Poszła po lodzie, środkiem jeziora.Gdyby wybrała któryś z brzegów, las, niełacno byłobyścigać!- Zrodkiem jeziora.- powtórzył Bonhart, sprawiając wrażenie zamyślonego.- Właśnie środkiem jezioraprowadzi najkrótsza i najprostsza droga do tej niby magicznej wieży, o której mówił Vilgefortz.Ona o tymwie.Mun? O ile nas wyprzedza?Boreas Mun, który już był na jeziorze, uklęknął nad odciskiem buta, pochylił się nisko, przyjrzał.- Godziny pół - ocenił.- Nie więcej.Ciepleje, a ślad nie rozmyty, każdy ćwiek w podeszwie widać.- Jezioro - mruknął Bonhart, nadaremnie starając się przebić wzrokiem mgłę - ciągnie się ku północy ponadpięć mil.Tak mówił Vilgefortz.Jeśli dziewczyna ma pół godziny przewagi, to jest przed nami jakąś milę.- Na śliskim lodzie? - pokręcił głową Mun.- I tego nie.Sześć, siedem staj, góra.- Tym lepiej! Marsz!- Marsz - powtórzył Puszczyk.- Na lód i marsz, ostro! Maszerowali, dysząc.Bliskość ofiary podniecała,napełniała euforią jak narkotyk.181- Nie ujdzie nam!- Byle nie zgubić śladu.- I byle nie w pole nas nie wywiodła w tej mgle.Biało jak we mleku.Na dwadzieścia kroków nie widać,zaraza.- Przebierajcie kulasami - warknął Rience.- Prędzej, prędzej! Póki śnieżek na lodzie, idziemy po śladach.- Zlady są świeże - zamamrotał nagle Boreas Mun, zatrzymując się i schylając.- Zwieżutkie.Każdy ćwiekodciśniony widać.Jest tuż przed nami.Tuż przed nami! Dlaczego jej nie widzimy?- I czemu jej nie słychać? - zastanowił się Ola Harsheim.- Nasze kroki na lodzie dudnią, śnieg poskrzypuje.Czemu tedy jej nie słyszym?- Bo gębami kłapiecie - uciął gwałtownie Rience.- Dalej, marsz!Boreas Mun zdjął czapkę, wytarł nią spocone czoło.- Ona jest tam, we mgle - powiedział cicho.- Gdzieś tam, we mgle.Ale nie wiedzieć, gdzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]