[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednakże czterech chłopaków pozostało na miejscu.Przygnietli mnie do tafli długą żerdzią uży­waną do łowienia ryb w przeręblach.Kiedy przestałem się szamotać, zaczęli mnie spychać w stronę najbliższego otworu.Na skraju wody ponowiłem rozpaczliwie obronę, lecz nie dali się zaskoczyć.Dwóch powiększyło przeręblę, a na­stępnie wspólnymi siłami zepchnęli mnie do niej żerdzią.Pilnowali, czy aby się nie wynurzę.Lodowata woda zamknęła się nade mną.Zacisnąłem wargi i wstrzymałem oddech; boleśnie kłujący szpic żerdzi wpychał mnie pod lodową pokrywę.Chwilę później znalazłem się pod nią; czułem jej szorstki dotyk na głowie, ramionach, gołych dłoniach.Teraz ostry koniec żerdzi już mnie nie dźgał; kołysał się na wodzie przy moich plecach, bo prześladowcy puścili kij.Zimno przeniknęło mnie na wskroś.Zama­rzał mi nawet umysł.Dusząc się, opadałem coraz niżej.Woda w tym miejscu była płytka; nagle zdałem sobie sprawę, że mogę odepchnąć się żerdzią od dna i dopłynąć do otworu.Pochwyciłem żerdź; wspierając się na niej, przesu­wałem się pod powierzchnią lodu.Kiedy już myślałem, że zaraz pękną mi płuca, i gotów byłem otworzyć usta i wciągnąć w nie choćby wodę, zorientowałem się, że jestem tuż przy przerębli.Jeszcze raz się odepchnąłem i moja głowa wyskoczyła z wody.Chwytałem ustami powietrze, które paliło mi przełyk jak strugi wrzącej zupy.Złapałem się ostrej krawędzi lodu, trzymając się jej tak, bym mógł oddychać bez zbytniego wychylania się nad powierzchnię.Nie wiedziałem, jak daleko tamci odeszli; wolałem nie ryzykować.Jedynie w twarzy nadał miałem czucie; reszta ciała zdrętwiała mi zupełnie.Wydawało się częś­cią otaczającego mnie lodu.Tylko z największym wysiłkiem poruszałem rękami i nogami.Wyjrzałem ostrożnie z przerębli i zobaczyłem w oddali malejące sylwetki wyrostków.Kiedy znikli mi z oczu, wczołgałem się na lodową taflę.Ubranie zamarzło mi natychmiast i skrzy­piało przy każdym ruchu.Zacząłem skakać w miejscu, prostować zdrętwiałe nogi i ramiona i nacierać się śniegiem, ale ciepło powracało zaledwie na parę sekund, po czym znów ucho­dziło.Przywiązałem jakoś podarte spodnie, wy­ciągnąłem z wody żerdź i wsparłem się na niej ciężko.Wiatr uderzał mnie z boku; z trudem utrzymywałem kierunek.Kiedy słabłem, wsu­wałem żerdź między nogi i odpychałem się nią niby sztywnym ogonem.Odległość dzieląca mnie od domostw rosła; powoli zbliżałem się do lasu widocznego na skraju lodowiska.Było późne popołudnie; kan­ciaste zarysy kominów i dachów odcinały się od brązowej tarczy słońca.Każdy podmuch wiatru okradał moje ciało z cennych resztek ciepła.Wiedziałem, że dopóki nie dotrę do lasu, nie wolno mi odpoczywać ani nawet na chwilę przystawać.Zacząłem dostrzegać desenie na ko­rze pni.Spłoszony szarak wyskoczył spod krzaka.Kiedy doszedłem do pierwszych drzew, kręciło mi się w głowie.Miałem wrażenie, że jest środek lata, złote kłosy pszenicy kołyszą się nade mną, a ciepła dłoń Ewki gładzi mnie po ciele.Przed oczami jawiły mi się różne potrawy; ogromna misa wołowiny przyprawionej octem, czosnkiem, pieprzem i solą; gar owsianej grucy zagęszczonej kiszoną kapustą i kawałkami tłustego, soczystego boczku; równo ucięte pajdy jęczmiennego chleba namoczone w barszczu z kaszą, ziemniakami i kukurydzą.Postąpiłem kilka kroków po zamarzniętej ziemi i wkroczyłem w las.Moje łyżwy zaczepiały o korzenie i krzaki.Potknąłem się, po czym usiadłem na zwalonym drzewie.Z miejsca za­cząłem się zapadać w gorące łoże, między mięk­kie, nagrzane poduchy i pierzyny.Ktoś się po­chylił nade mną; usłyszałem kobiecy głos, gdzieś mnie niesiono.Wszystko rozpłynęło się w parną letnią noc, pełną oszałamiających, wilgotnych, wonnych oparów.14.Obudziłem się w ciepłej izbie na obszernym, niskim łożu przysuniętym do ściany i wyło­żonym owczymi skórami.W blasku grubej świecy ujrzałem klepisko, bielone wapnem ścia­ny, spód słomianego poszycia.Na gzymsie nad paleniskiem wisiał krzyż.Przy ogniu sie­działa kobieta wpatrzona w wysokie płomienie.Bosa, w obcisłej spódnicy z samodziału, na ramiona miała zarzucony dziurawy kaftan z króliczego futra rozpięty do pasa.Widząc, że się zbudziłem, podeszła i usiadła na łóżku, które aż jęknęło pod jej ciężarem.Ujęła mnie za brodę i przyjrzała mi się bacznie.Kiedy się uśmiechnęła, nie zakryła ust dłonią, jak to było w zwyczaju tutejszych wieśniaków.Odważnie ukazała dwa rzędy żółtych, krzywych zębów.Mówiła w miejscowym narzeczu, które nie do końca rozumiałem.Ciągle nazywała mnie swoim biednym Cyganiątkiem, małą żydowską znajdą.Początkowo nie chciała uwierzyć, że jestem niemową.Co jakiś czas zaglądała mi w usta, uderzała w krtań* lub próbowała mnie przestraszyć; ponieważ jednak wciąż milczałem, wkrótce dała za wygraną.Nakarmiła mnie gęstym, gorącym barszczem, po czym obejrzała dokładnie moje odmrożone uszy, dłonie i stopy.Powiedziała, że nazywała się Łabina.Czułem się u niej bezpieczny i było mi dobrze.Bardzo ją lubiłem.W ciągu dnia Łabina chodziła do co bogat­szych gospodarzy pracować jako służąca; zwłasz­cza do tych, którzy mieli dużo dzieci lub którym chorowały żony.Często zabierała mnie ze sobą, żebym mógł zjeść porządny posiłek, chociaż w wiosce szeptano, że należy mnie oddać Niem­com.Łabina reagowała na takie słowa potokiem przekleństw, wykrzykując, że przed Bogiem wszy­scy są równi, a ona nie jest Judaszem, żeby sprzedać bliźniego za srebrniki.Wieczorami Łabina przyjmowała gości.Męż­czyźni, którym udało się wykraść z domu, przy­chodzili do jej chaty, przynosząc gorzałkę i kosz jedzenia.W chacie znajdowało się jedno ogromne łoże, które mogło z łatwością pomieścić trzy osoby.Odsunąwszy je nieco od ściany, w powstałą szparę Łabina rzuciła stos worków, szarych szmat i baranich skór; tam było moje legowisko.Zawsze kładłem się spać przed zjawieniem się gości, ale często budziły mnie ich śpiewy i hałaśliwe toasty.Udawałem jednak, że śpię.Nie chciałem ryzyko­wać bicia, na które - jak często, choć bez przekonania powtarzała Łabina - zasługi wałem.Przez zmrużone oczy obserwowałem, co dzieje się w izbie.Libacje ciągnęły się do późna w nocy.Zwykle jeden chłop zostawał, kiedy inni wychodzili.Siadał obok Łabiny i, oparci o nagrzany piec, pili z tego samego kubka.Kiedy kobieta za­czynała się chwiać niepewnie i pochylać w stronę mężczyzny, kładł wielką, czarną łapę na jej zwiotczałych udach i powoli wsuwał pod spód­nicę.Łabina początkowo zachowywała się obojęt­nie, potem trochę się broniła.Mężczyzna wsuwał drugą rękę w dekolt jej koszuli i ściskał piersi kobiety tak mocno, że krzyczała i zaczynała dyszeć chrapliwie.Czasami klękał na klepisku i wpychał gwałtownie twarz między jej nogi, gryząc ją przez spódnicę, a równocześnie rękami ściskając za pośladki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •