[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Słyszysz? Coty sobie właściwie wyobrażasz?Że potrzebuję twojej przyjaźni?Żepoprawiszsobiesamopoczucie, jak będziesz dlamnie miła?Kaira nie odpowiedziała.Kobietacofnęła się kilka kroków, jej twarzzaczynała blednąć.— A teraz idź na siódme piętro izgłoś się do Taviego Essama.Tokierownik twojej sali.Ja miałamci pokazać Archiwum i zrobiłamto.Niczego więcej nie oczekuj.11Przed wejściem do Archiwum jakzawsze leżał trup.— Wyglądasz coraz gorzej.—Daniel trącił go czubkiem buta.— I paskudnie cuchniesz.Kopnął zwłoki raz jeszcze, czującprzy tym dziwaczną mieszaninęwstrętu i fascynacji.Z lepkimmlaśnięciem martwy mężczyznaobrócił się na plecy.— Uch.— Pantalekis zasłoniłusta i nos rękawem.— Stary,jesteś naprawdę obrzydliwy.Odsuwał się powoli, idąc tyłem.Dlatego zdążył jeszcze zobaczyć,jak z prawego oka trupa wypełzaczerw.Odwrócił się, oparł głowę ościanę.Chwilęwalczyłzmdłościami, które podeszły mudo gardła.Słodkawy smródrozkładającego się ciała oblepiłwnętrze ust i język.Danielodchrząknął, splunął raz, a potemdrugi.Poczuł się odrobinę lepiej.Robale, myślał, idąc przez miastociche jak cmentarz w grudniowyporanek.Czerwone słońce grzało,lód na kałużach puścił i wodachlupotała pod butami.Ciekawe, dlaczego są tu robale, anie ma na przykład ptakówścierwojadów? Ani w ogóleżadnych zwierząt?Ostatnio Pantalekis miał mnóstwoczasu, więc zastanawiał się nadróżnymi kwestiami.Robale.Albopogoda.We wszystkich światach,nieważne, mniej czy bardziejzniszczonych, panowała zima.Taka trochę nijaka, pluchowata iwietrzna, z temperaturą od minusdo plus kilku stopni.Czasempadałśnieg,alenigdynieutrzymywał się dłużej niż dwa–trzy dni.Jednak nie znaczyło tobynajmniej, że wszędzie pogodajest identyczna.Na przykładprzedchwiląprzebywałwmiejscu, gdzie zacinał lodowatydeszcz, a niebo było zaciągniętechmurami.We wszystkich światach istniałoto samo miasto z tymi samymibudynkami.Zgadzały się nawetposzczególne przedmioty, a takżepora roku.Różniła się za topogoda oraz ludzie, którzy wkażdej wersji rzeczywistości byliinni,choćtegoostatniegoPantalekis wcale nie był pewien.Nie miał pojęcia, co o tymwszystkim myśleć.Był jeszcze problem ognia.Ostatnio Pantalekisowi zdawałosię, że gdziekolwiek by poszedł,tam trafiał na ślady niedawnychpożarów.Osmalone i popękaneściany, zawalone dachy, zwęglonetrupy.Popiół unoszący się wpodmuchach wiatru i osiadającyna kamiennych schodach.Raznawet widział, jak rodzi siępłomień, jak wypełza, czerwony igorący, z ciemnego kąta, gdzienie było nic, absolutnie nicłatwopalnego.Daniel pamiętał, żegapił się wtedy z otwartymiustami, a gdy ogień zaczął pełgaćpo wilgotnej od deszczu ścianie,pożerając mech i z sykiemwyparowując krople wody, poprostu odwrócił się i uciekł.Uznał wtedy, że ostrożnościnigdyzawiele.Szczęścieszczęściem, ale nie zamierzałgłupio ryzykować.Zszedł po kolejnych schodach idotarł do budynku, w którymurządziłkryjówkędlazgromadzonychkosztowności.Byłą kryjówkę.Teraz z domupozostały ruiny, w niebo biłasmuga ciemnego dymu.Danielzaklął,apotemzachichotał.Włożyłręcewkieszenie i kołysząc się na piętach,śmiał się, jakby opętał go diabeł.Gdy się uspokoił, otarł załzawioneoczy i odszedł.Przystanął dopierona placu przed „muzeum”, wodpowiedniejodległościodwzdymającego się trupa.Znalazłławkę, ręką starł z niej kroplewody, po czym usiadł.Z kieszeni wyjął kartkę papieruoraz rysik.Zanotował:„Naprawdęmamcholerneszczęście.Dzień po tym, jakzdecydowałemsięprzenieśćkosztowności,mojakryjówkaspłonęła.Terazskarbysąbezpieczne.Zabrałem je doinnegoświata,tamgdziewszystko wygląda jeszcze wmiarę porządnie.Zrobiłem to, bobałem się, że na moje skarby wkońcu zawali się dach.Nie wiem, co zrobię, kiedytamten inny świat zacznie sięcoraz szybciej starzeć (bo żezacznie, to jest pewne, już teraztrochę to widać).Chyba będęmusiałznaleźćkolejny,wlepszym stanie, a nie mampojęcia, czy mi się uda.Niewiem, ile tych światów jest i czyprzypadkiem nie wygląda to tak,że wszystkie zmierzają w stronęjednegowielkiegobajzluiwkrótce w żadnym nie będzie nic,tylko spalone ruiny i pełnopopiołu.Wtedy moje szczęście nanic mi się nie przyda, bo i takzdechnę z głodu.Tamyślnaprawdęmnieprzeraża”.Uniósł rysik do ust i polizałkońcówkę.Smakowała trochęmetalicznie, a trochę słodkawo.Zawahał się, po czym dodał:„Dla mnie samego też chybalepiej jest, jeśli nie przebywamzbytdługowbardziejzniszczonychświatach.Coprawda na mnie to starzenie sięnie działa (czuję się dobrze iwyglądam normalnie, wiem napewno, bo czasem znajduję tulustra), ale za to moje ubraniaszybko się niszczą.O płaszcz,koszulę czy spodnie się niemartwię,zawszezdobędęnastępne, ale jak rozpadną siębuty, które dostałem od Sarimel,to będę miał kłopot.Nadal nie spotkałem nikogo, zkim mógłbym się dogadać”.Wstał i schował kartki wraz zrysikiem do kieszeni.Istniało całemnóstwo rzeczy, o których nienapisał, bo nie wiedział, jak ująćw słowa to, co widział.Na przykład strasząca w jednymze światów wieża, czarna i nawpół spalona, z oczami pustychokien i wyrwą na wysokościdziesiątego piętra, która wyglądałajak szczerbaty uśmiech.Albo wiszące nad miastem –innym, choć wciąż tym samym –kule z metalu, niczym osobliwe,krągłe i przejrzałe strąki.Przysilniejszym wietrze chwiały się nalinie – zgrzyt, zgrzyt – a potemprzez otwory, które wyżarła rdza,wypadały z nich cuchnące truchłagołębi i zgniłe owoce.I wreszcie resztki ciał, którewidział w jednym ze spalonychbudynków.Nie był pewien – niemógł być – lecz wydawało musię, że niektórzy ze zmarłych tuludzi mieli stanowczo za dużokończyn.Pominął to wszystko, a jednak itak był zadowolony ze swoichzapisków.Ciekawe, czy komuśsię kiedyś przydadzą? Pewnie tak.Kiedy wróci wreszcie do domu,naukowcy będą je z powagąstudiować, a on sam zyska sławę.Może nawet pokażą go wprogramie Martina Mercadera?Oczywiście najpierw będą musielimu zapłacić.Zapiski dostanie ten,kto zaoferuje najwyższą stawkę.Pogwizdując, przeskoczył trupa,tymrazemrozsądnienieprzyglądając się twarzy, po czymwszedł do budynku.Tuż zaprogiemzatrzymałsięgwałtownie.Tak bardzo przywykłdo widoku pustej sali, że wpierwszejchwiliniemógłuwierzyć w to, co zobaczył
[ Pobierz całość w formacie PDF ]