[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Każdy dzień się liczy.- Ale.ale.- jąkałem się.- Co wtedy?- Kiedy ginie pułkownik, mon ami, komendę obejmuje jego następca.W tym wypadku ty, przyjacielu.- To niemożliwe! Ja nic nie wiem.- O tym też pomyślałem.Jeżeli stanie mi się coś złego, to znajdziesz o tu, w tej teczce, wszystkie informacje, jakie mogą ci być potrzebne.Jak widzisz, przewidziałem różne ewentualności.- Po co te komplikacje, Poirot? Powiedz mi po prostu te­raz, o co chodzi.- O nie, mój drogi.Fakt, że nie wiesz tego, co ja wiem, daje nam w tej chwili dużą przewagę.- A więc napisałeś wszystko w sposób jasny i prosty, tak żebym mógł się z miejsca zorientować?- Ależ skąd! Iks może się przecież dobrać do mojej tecz­ki i co by było wtedy?- Więc co tam znajdę?- Wskazówki, które dla Iksa są bez znaczenia, a dla cie­bie powinny być na tyle jasne, żeby skierować cię na wła­ściwy trop.- To nie jest wcale pewne.Jakiż ty masz pokrętny umysł, Poirot.Zawsze wszystko musisz skomplikować.Zawsze.Ca­łe życie.- A teraz doszedłem do przesady? To chciałeś powie­dzieć? Może i masz rację.Ale zapewniam cię, że idąc po li­nii mojego rozumowania, dojdziesz niechybnie do prawdy.Zamilkł, a po chwili dodał:- I wtedy, być może, będziesz żałował, że ją odkryłeś.Po­myślisz, że lepiej byłoby spuścić na to wszystko kurtynę.W głosie jego zabrzmiała znowu ta sama nuta, która w ciągu ostatnich dni wywoływała we mnie przypływ fali nieuchwytnego lęku.Odczuwałem to tak, jak gdyby tuż obok leżał klucz do zagadki, o której wolałem nie wiedzieć - do prawdy, której nie potrafiłbym znieść - a która czaiła się na dnie mojej duszy.którą znałem.Otrząsnąłem się z trudem i udałem się na kolację.ROZDZIAŁ XVII1Kolacja upłynęła w stosunkowo wesołej atmosferze.Pani Luttrell znowu jadła z nami i roztaczała aurę raczej sztucz­nej irlandzkiej wesołości.Siostrę Craven zobaczyłem po raz pierwszy w cywilu, a nie w stroju pielęgniarki.Wraz z mun­durkiem zrzuciła z siebie swoją zawodową postawę i była chyba jeszcze ładniejsza niż zazwyczaj.Po kolacji pani Luttrell, jak zwykle, zaproponowała par­tię brydża, ale skończyło się na grach towarzyskich.Około wpół do dziesiątej Norton oświadczył, że wybiera się w odwiedziny do Poirota.- Świetny pomysł - odezwał się Boyd Carrington.- Pójdę z panem.Podobno pan Poirot ma się niezbyt dobrze?Musiałem interweniować.- Proszę panów - wtrąciłem się - wydaje mi się, że mój przyjaciel nie powinien przyjmować więcej niż jedną osobę na raz.Norton, zorientowawszy się szybko, dodał:- Pójdę do niego tylko na chwilę.Przyrzekłem pożyczyć mu pewną książkę o ptakach.- Trudno - powiedział Boyd Carrington i zwróciwszy się do mnie, zapytał: - Czy pan jeszcze wróci na dół, kapitanie?- Tak jest.Poszedłem na górę z Nortonem.Poirot czekał na nas.Za­mieniliśmy kilka słów, po czym zostawiłem ich samych i wróciłem do salonu.Zaczęliśmy grać w remika.Jestem przekonany, że Boyd Carrington był zgorszony beztroską atmosferą, jaka panowała tego wieczoru w Styles.Zapewne był zdania, że tak szybko po śmierci Barbary Franklin nie należało zachowywać się tak swobodnie i wesoło.Nie uważał, grał fatalnie, zapominał o swojej kolejce i po niedługim czasie przeprosił nas i wycofał się z gry.Podszedł do okna, otworzył je, a wtedy z oddali usłysze­liśmy pomruki zbliżającej się burzy.Boyd Carrington za­mknął okno i wrócił do stolika.Stał i przez kilka minut przyglądał się naszej grze, po czym opuścił pokój.O dziesiątej czterdzieści pięć ja też udałem się do siebie.Nie wstąpiłem do Poirota, żeby życzyć mu dobrej nocy, gdyż obawiałem się, że śpi, a nie chciałem go niepotrzebnie budzić.Poza tym nie miałem już dzisiaj ochoty na rozmowę, a nawet rozmyślania na temat nieszczęsnego Styles i jego problemów.Byłem senny.Marzyłem o tym, żeby usnąć i zapomnieć o wszystkim.Właśnie zasypiałem, kiedy usłyszałem dziwny dźwięk, jak gdyby ktoś stukał do moich drzwi.Zawołałem „Proszę”, ale nie było odpowiedzi.Zapaliłem więc światło, wstałem i wyszedłem na korytarz.Zobaczyłem opuszczającego właśnie łazienkę Nortona.Wszedł do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi.Miał na so­bie szlafrok z materiału w wyjątkowo brzydką kratę i - jak zwy­kle - zjeżone włosy.Usłyszałem, jak przekręca klucz w zamku.I znowu długi, przeciągły grzmot.Burza zbliżała się nie­wątpliwie, choć bardzo powoli.Położyłem się do łóżka z uczuciem lekkiego niepokoju, wywołanego dźwiękiem owego przekręcanego w zamku klu­cza.Nasunęły mi się dość przykre skojarzenia.Czy Norton zawsze zamykał się na noc na klucz? A może dopiero po dzi­siejszej rozmowie z Poirotem? Czy Poirot go ostrzegł? Przy­pomniałem sobie też, że klucz od pierwszego pokoju Poiro­ta zniknął w tajemniczy sposób.Leżałem więc w łóżku coraz bardziej zdenerwowany.Wreszcie wstałem i zaryglowałem drzwi.Po niedługim cza­sie usnąłem.2Nazajutrz w drodze na śniadanie wstąpiłem do Poirota.Leżał w łóżku.Wyglądał rzeczywiście fatalnie.Twarz miał pooraną głębokimi bruzdami, świadczącymi o wielkim wyczerpaniu.- Jak się dzisiaj masz, stary?Uśmiechnął się do mnie żałośnie.- Egzystuję, przyjacielu, egzystuję.- Boli cię coś?- Nie, nie.Jestem tylko straszliwie zmęczony - wes­tchnął.- Powiedz mi, czego się dowiedziałeś od Nortona.Czy po­wiedział ci, co zobaczył przez tę swoją lornetkę?- Tak jest.- Więc co to było?Poirot zmierzył mnie badawczym wzrokiem.- Naprawdę nie wiem, czy powinienem ci powiedzieć.Mógłbyś to jeszcze źle zrozumieć.- O czym ty mówisz, człowieku?- Norton powiedział mi - ciągnął powoli Poirot - że wi­dział dwoje ludzi.- Judith i Allertona! - krzyknąłem.- Tak myślałem od początku.- Eh bien, mylisz się.To nie była ani Judith, ani Allerton.Wiedziałem, że lepiej ci nie mówić.Masz tylko jedno w gło­wie.- Wybacz - uśmiechnąłem się.- Ale powiedz mi, kto to był?- Powiem ci jutro.Teraz muszę się zastanowić nad wielo­ma sprawami.- Czy to.czy to, czegoś się dowiedział, przyda się do roz­wiązania naszej zagadki?Poirot skinął głową, zamknął oczy i opadł na poduszki.- Zagadka jest już wyjaśniona.O tak.I to bez reszty.Sprawa skończona.Pozostało mi zaledwie kilka luźnych ni­tek do zasupłania.Idź na śniadanie, mój drogi, ale przed­tem przyślij mi tu Curtissa.Uczyniłem to i zszedłem na dół.Chciałem jak najprędzej zobaczyć Nortona.Byłem ogromnie ciekawy tego, co powie­dział Poirotowi.Jednakże nie opuszczał mnie niepokój.Uderzyło mnie, że Poirot w ogóle się nie cieszy.A poza tym, dlaczego był wciąż taki strasznie tajemniczy? I smutny zarazem? Właśnie.Skąd ten smutek, tak nie leżący w jego naturze? Jak dowiedzieć się prawdy?Norton nie przyszedł na śniadanie.Zjadłszy, wyszedłem na przechadzkę do ogrodu.Po noc­nej burzy powietrze było świeże i rześkie.Na ścieżkach sta­ły kałuże.Po trawniku przechadzał się Boyd Carrington.Ucieszyłem się na jego widok.Miałem wielką ochotę wta­jemniczyć go w moje problemy.I to od dawna.Zastanawia­łem się teraz poważnie nad tym, czy tego nie zrobić.Poirot z całą pewnością sam sobie nie zdoła poradzić.Boyd Carrington był tak pełen energii, wyglądał na czło­wieka tak żywotnego i pewnego siebie, że zrobiło mi się raź­niej na duszy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •