[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dobranoc.467Pierwsze prawo magii.Dzięki, stary przyjacielu, mówił do siebie Richard, żemnie nauczyłeś, jak chronić życie Kahlan.Odszedł w noc.Głowa pulsowała mu z bólu tego po uderzeniu i tego ser-decznego.Rozdział trzydziesty dziewiątyMiasto Tamarang nie mogło pomieścić wszystkich nadciągających ludzi.By-ło ich zbyt wielu.Nadchodzili ze wszystkich stron, szukając ochrony i bezpie-czeństwa.Lokowali się wokół miasta.Namioty i chatynki pokryły całą przestrzeńpomiędzy murami Tamarang a wzgórzami.Rankiem ludzie ze wzgórz zjawialisię na zaimprowizowanych targowiskach poza murami.Ci, którzy przybyli z in-nych miast i miasteczek, pobudowali prowizoryczne stragany i sprzedawali, cotylko mogli.Sprzedawali wszystko od starych ubrań po wspaniałe klejnoty.W innych kramach proponowano owoce i jarzyny.Spotykało się tam uzdrawia-czy, golibrodów, wróżbitów, ludzi, którzy chcieli szkicować podobizny, i takich,którzy mieli słoje z pijawkami i oferowali upuszczanie krwi.Wszędzie sprzeda-wano wina i wódki.Wszyscy pomimo okoliczności, które ich tu przygnały byli w wesołym nastroju.Efekt obfitości napitków i domniemanej opieki, osądziłRichard.Opowiadano o dokonaniach Ojczulka Rahla.O jego wspaniałości.Małe grup-ki ludzi otaczały heroldów głoszących najnowsze wieści, opowiadających o ostat-nich okropieństwach.Słuchacze jęczeli i zawodzili, biadając nad złem sprawio-nym przez Westlandczyków.Rozlegały się okrzyki nawołujące do zemsty.Richard nie dostrzegł ani jednej kobiety z włosami sięgającymi ramion.Zamek stał na wysokim wzgórzu w obrębie własnych murów, w obrębiemurów miasta.Na potężnych murach zamku powiewały równomiernie roz-mieszczone czerwone chorągwie z wizerunkiem głowy czarnego wilka.Wiel-kie drewniane bramy w zewnętrznych murach miasta zamknięto, żeby nie wpusz-czać czerni.Ulice patrolowali konni żołnierze, zbroje lśniły w blasku stojącego w zeniciesłońca krople światła nad morzem gwarnego tłumu.Richard spostrzegł jakiśoddziałek, nad którym powiewały czerwone proporce z głową czarnego wilka,spieszący dokądś nowymi ulicami.Jedni wznosili okrzyki, inni pochylali głowy,lecz wszyscy cofali się przed końmi.%7łołnierze nie zwracali uwagi na ludzi, jakbyich nie widzieli.A tych, którzy się nie zdążyli na czas usunąć z drogi, przepędzaliciosem w głowę.469Lecz nikt nie odsuwał się z drogi żołnierzom tak szybko, jak uchodzono z dro-gi Kahlan.Ludzie odsuwali się od Matki Spowiedniczki tak rączo, jak sfora psówod jeżozwierza.Biała szata Kahlan jaśniała w blasku słońca.Wyprostowana jakstruna, głowa wysoko uniesiona dziewczyna kroczyła tak dumnie, jakby całemiasto do niej należało.Patrzyła prosto przed siebie, nikogo nie dostrzegając.Niechciała założyć płaszcza.Twierdziła, że to by było niewłaściwe, wolała, żeby niebyło żadnych wątpliwości, kim jest.I nie było.Ludzie wpadali na siebie, usuwając się Kahlan z drogi.Pochylali się w głębo-kim ukłonie i trwali tak, dopóki się nie oddaliła.Ciche szepty niosły tytuł dziew-czyny daleko w tłum.Nie odpowiadała na ukłony.Zedd niósł plecak Kahlan.Szedł wraz z Richardem dwa kroki za dziewczy-ną.Obydwaj bacznie obserwowali tłum.Chłopak tak długo znał starca, a jeszczenie widział, żeby czarodziej kiedykolwiek niósł jakiś tobołek.Wyglądało to conajmniej dziwnie.Richard odsunął połę płaszcza w tył, odsłonił Miecz Prawdy.Wywołał tym trochę poruszenia, ale nie tyle, ile Matka Spowiedniczka. Czy tak jest wszędzie, dokąd Kahlan idzie? szepnął chłopak do Zedda. Obawiam się, że tak, chłopcze.Dziewczyna bez wahania przeszła kamiennym mostem do bram miasta.Straż-nicy u początku mostu umknęli jej z drogi.Zignorowała ich.Richard miał oko nawszystko, na wypadek gdyby się trzeba było szybko wycofać.Dwa tuziny strażników przy bramie otrzymało rozkazy, żeby nikogo niewpuszczać.Popatrywali nerwowo na siebie nie spodziewali się odwiedzin Mat-ki Spowiedniczki.Szczękały zbroje jedni strażnicy cofali się, wpadając na in-nych, niektórzy stali w miejscu, nie wiedząc, co mają zrobić.Kahlan się zatrzy-mała.Patrzyła na bramę, jakby oczekiwała, że się rozwieje i zniknie.%7łołnierzeprzed bramą oparli się o wierzeje i zerkali na kapitana.Zedd wysunął się zza pleców Kahlan, stanął przed nią i nisko się skłonił, jakbyprzepraszał, że się ośmielił przed nią ustawić, a potem zwrócił się do kapitana: Co z tobą? Zlepy jesteś, człowieku?! Otwórz bramę!Czarne oczy kapitana patrzyły to na Kahlan, to na Zedda. Nikt nie może wejść, przykro mi.A ty się nazywasz.Twarz Zedda spurpurowiała.Richard miał kłopoty z utrzymaniem poważnejminy. Czyżbyś usiłował mi powiedzieć, kapitanie zasyczał czarodziej żenakazano ci nie wpuszczać Matki Spowiedniczki?! Cóż.Rozkazano mi. Kapitan spokorniał. Ja nie. Natychmiast otwórz bramę! ryknął wsparty pod boki Zedd. I dajodpowiednią eskortę! W tej chwili!!!Kapitan omal nie wyskoczył ze zbroi.Wywrzaskiwał rozkazy.%7łołnierze gnaliku niemu.Brama się otwarła.Zjawili się konni i ustawili szeregiem przed Kah-470lan; powiewały proporce.Kolejni jezdzcy utworzyli rząd za wędrowcami.Piesiżołnierze ustawili się po bokach, w bezpiecznej odległości.Richard po raz pierwszy zobaczył jej świat, jej samotność.W co też go wcią-gnęło jego serce? Zrozumiał, dlaczego aż tak potrzebowała przyjaciela. I to jest według ciebie eskorta! rozdarł się Zedd. Cóż niech będzie.Odwrócił się ku Kahlan, skłoniwszy głęboko. Przepraszam, Matko Spowied-niczko, za zuchwalstwo tego człowieka i za marną eskortę, którą zebrał.Dziewczyna spojrzała na czarodzieja, lekko skłoniła głowę.W swojej białej szacie wyglądała tak ponętnie, że Richarda oblał żar, choćwiedział, że nie ma do niej żadnych praw.%7łołnierze eskorty zerkali na Kahlan, czekali.Dziewczyna ruszyła przed siebie,oni wraz z nią.Kopyta koni wzbiły kurz.Zedd znów szedł obok Richarda.Kiedy mijali kapitana, nachylił się do niegoi warknął: Ciesz się, kapitanie, że Matka Spowiedniczka nie zna twojego nazwiska!Chłopak spostrzegł, że kapitan aż oklapł z ulgi, kiedy już kawałek odeń ode-szli; uśmiechnął się do siebie.Chciał ich trochę zaniepokoić, ale się nie spodzie-wał, że to będzie aż tak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]