[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ziemia była zryta kolei­nami i pełna dziur po kołkach od namiotów.Poprzysięgłem sobie, że w przyszłym roku ludzie ze wzgórz tu nie wejdą, że ogrodzę boisko płotem.Jednakże najpierw musiałem dokończyć to, co zaczął Trot.Zdumiony ich ciężarem, zaniosłem, puszka po puszce, farbę na werandę.Czekałem, co powie na to dziadek, ale nie odezwał się słowem.Natomiast mama szepnęła coś tacie, a ten szybko wzniósł rusztowanie na wschodniej ścianie domu.Zrobił je z grubej na pięć centymetrów i długiej na dwa i pół metra dębowej deski, której jeden koniec oparł na koźle do piłowania drewna, a drugi na baniaku po oleju napędowym.Baniak był trochę niższy, dlatego deska leżała krzywo, jednak nie na tyle, żebym z niej spadł.Tata otworzył puszkę, rozmieszał patykiem farbę i pomógł mi wejść na rusztowanie.Dał mi parę krótkich wskazówek, ale ponieważ nie znał się na malowaniu domów, byłem zdany wyłącznie na siebie.Pomyślałem, że jeśli Trot sobie poradził, poradzę sobie i ja.Mama obserwowała mnie uważnie, udzielając światłych rad w rodzaju: „Nie chlap tak” albo „Powoli, nie spiesz się”.Trot pomalował pierwsze sześć desek od dołu, a ja mogłem sięgnąć ledwie metr wyżej.Nie wiedziałem, jak uda mi się pomalować deski pod dachem, ale postanowiłem, że tym martwić się będę później.Stare drewno szybko wchłonęło pierwszą warstwę farby.Druga była gładziutka i biała.Praca bardzo mnie fascynowała, ponieważ jej rezultaty były natychmiast widoczne.- Jak mi idzie? - spytałem, nie patrząc w dół.- Wspaniale - odrzekła mama.- Tylko powoli, nie spiesz się.I nie spadnij.- Nie spadnę.- Dlaczego zawsze ostrzegała mnie przed tak oczywistymi niebezpieczeństwami?Tego popołudnia tata przesuwał rusztowanie dwa razy i do kolacji zużyłem całą puszkę farby.Umyłem ręce ługowym mydłem, lecz farba przywarła mi do paznokci.Ale co tam.Byłem dumny z mojego nowego zajęcia.Robiłem coś, czego nie robił dotąd nikt z Chandlerów.Przy kolacji nie rozmawialiśmy o malowaniu.Mieliśmy na głowie ważniejsze sprawy.Spruillowie spakowali się i wyjechali, tymczasem na polu zostało jeszcze dużo nie zebranej bawełny.Nie słyszeliśmy, żeby z powodu złej pogody wyjeż­dżali pracownicy sąsiadów, i dziadek nie chciał, żeby gadano, że skapitulowaliśmy przed deszczem.Z uporem twierdził, że pogoda się zmieni.Nigdy dotąd nie było u nas tylu burz, a już na pewno nie o tej porze roku.O zmierzchu wyszliśmy na werandę, gdzie było teraz znacz­nie ciszej.Kardynałowie odeszli w niepamięć, więc po kolacji rzadko kiedy słuchaliśmy radia.Dziadzio nie chciał marnować prądu, dlatego siedziałem na schodach i po prostu patrzyłem na podwórze, ciche teraz i puste.Przez półtora miesiąca służyło za obozowisko i składowisko przeróżnych szpargałów.Teraz nie było na nim nic.Na ziemi leżało kilka żółtych liści.Chłodny i bezchmurny wieczór natchnął tatę pewnością, że nazajutrz będzie dobra pogoda, co stanowiło znakomitą okazję do tego, żeby zbierać bawełnę przez dwanaście godzin.A ja chciałem tylko malować.ROZDZIAŁ 30Zerknąłem na wiszący nad piecem zegar.Było dziesięć po czwartej: nigdy w życiu nie jadłem tak wczesnego śniadania.Tato odezwał się przy stole jedynie po to, żeby zapoznać nas ze stanem pogody.Było chłodno, rześko i bezchmurnie, a błoto na polu zdążyło podeschnąć.Dorośli bardzo się denerwowali.Gdybyśmy nie zdążyli zebrać bawełny, popadlibyśmy w jeszcze większe długi.Mama i babcia zmyły naczynie w rekordowym tempie i całą rodziną wyszliśmy z domu.Jechali z nami Meksykanie.Zbili się w gromadę na przyczepie, żeby się trochę ogrzać.Suche, pogodne dni stały się rzadkością, dlatego praco­waliśmy tak intensywnie, jakby miał to być dzień ostatni.Już o wschodzie słońca leciałem z nóg, lecz nie narzekałem, bojąc się, że Dziadzio zmyje mi głowę.Groziła nam kolejna klęska i musieliśmy harować do upadłego.Miałem ochotę na krótką drzemkę, ale gdybym wpadł, tata zbiłby mnie pasem.Lunch - zimne grzanki z szynką - zjedliśmy w pośpiechu za przyczepą.W południe zrobiło się ciepło, ale zamiast udać się na miłą sjestę, usiedliśmy na workach i skubiąc grzanki, czujnie obserwowaliśmy niebo.Nawet rozmawiając, niespokoj­nie zerkaliśmy w górę.Bezchmurny dzień oznaczał, że zbliża się kolejna burza, dlatego po dwudziestominutowym odpoczynku tato i dziadek ogłosili, że pora wracać do roboty.Mama i babcia zerwały się z ziemi wraz z mężczyznami, by udowodnić, że potrafią pracować równie ciężko jak oni.Zwlekałem tylko ja.Cóż, mogło być gorzej: Meksykanie nie zrobili sobie nawet przerwy na lunch.Popołudnie było nudne.Cały czas myślałem o Tally, potem o Hanku, potem znowu o Tally.Myślałem też o Spruillach i zazdrościłem im, że już nie muszą tyrać.Próbowałem wyob­razić sobie, co zrobią, kiedy wróciwszy do Eureka Springs, nie zastaną w domu Hanka.Wmawiałem sobie, że nic mnie to nie obchodzi, lecz na próżno.Od kilku tygodni nie mieliśmy żadnych wiadomości od Ricky’ego.Rodzice i dziadkowie coraz częściej o tym szeptali.Mój długi list nadal spoczywał pod materacem głównie dlatego, że nie wiedziałem, jak go wysłać, nie narażając się na ryzyko wpadki.Poza tym nabrałem wątpliwości, czy warto obciążać go wiadomościami o Libby.Miał dość zmartwień.Gdy wróci do domu, pójdziemy na ryby i wszystko mu powiem.Zacznę od zabójstwa Jerry’ego Sisca i nie oszczędzę szczegółów.Dziecko Libby, Hank, Kowboj - opowiem wszyściutko.Ricky będzie wiedział, co zrobić.Bardzo za nim tęskniłem.Nie wiem, ile bawełny zebrałem tego dnia, ale jak na siedmiolatka był to na pewno rekord wszech czasów.Kiedy słońce schowało się za drzewami, znalazła mnie mama i poszliśmy do domu.Babcia została, bez trudu nadążając za mężczyznami.- Długo będą pracować? - spytałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •