[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak jak teraz, kiedy poranny wiatr wciąż był zimny, a le­dwo wzeszłe słońce dopiero zaczynało ogrzewać powietrze.Na gałęziach drzew tkwiły tylko najwcześniejsze pączki i tylko pierwsze kwiaty - anemony i dzikie różyczki caiana - ożywia­ły blady ranek plamami koloru.Na tle szarego nieba stały wysokie i ciemne zimowe drzewa.Dianora zadrżała i zamknęła za sobą szklane drzwi.Za­czerpnęła głęboko rześkiego powietrza i spojrzała na wypię­trzone nad Sangariosem, skrywające jego szczyt chmury.Na wschodzie chmury zaczynały się rozrywać.Później będzie ład­ny dzień, ale jeszcze nie teraz.Stała na krawędzi dzikiego ogro­du końca zimy i próbowała odnaleźć w sobie spokój i pewność.Wiedziała, że w północnym murze jest brama, ale nie pa­miętała gdzie.Pokazał ją Brandin pewnej letniej nocy przed laty, kiedy błądzili bez celu wśród świetlików, grania świer­szczy i szmeru wody płynącej w ciemności poza blaskiem po­chodni oświetlających ścieżki.Przyprowadził ją do bramy, na którą natknął się pewnego dnia.Była na wpół zakryta przez pnącza i krzak róży.Pokazał jej bramę w ciemności, mając za sobą światło pochodni, a nad głową błękitnego Ilariona.Pamiętała, że spacerując owej nocy, trzymał ją za rękę i mówił jej o ziołach i właściwościach kwiatów.Opowiedział jej ygratheńską bajkę o leśnej księżniczce urodzonej w jakimś odległym, innym świecie, na zaczarowanym łożu śnieżnobia­łych kwiatów, które kwitły tylko w ciemności.Dianora, odpędzając to wspomnienie, potrząsnęła głową i ruszyła szybkim krokiem jedną z węższych żwirowych ście­żek prowadzących przez drzewa ku północnemu wschodowi.Kiedy obejrzała się po dwudziestu krokach, nie dostrzegła już pałacu.Nad jej głową zaczynały śpiewać ptaki.Nadal było zim­no.Naciągnęła na głowę kaptur, czując się jak brązowo odzia­na kapłanka jakiegoś nieznanego leśnego bożka.Myśląc tak, modliła się do boga, którego znała, a także do Moriany i Eanny, żeby Triada zesłała jej mądrość i czystość serca, na poszukiwanie których wybrała się tego poranka Żaru.Była w pełni świadoma, co to za dzień.Prawie dokładnie w tej samej chwili Alessan, książę Tigany, wyruszał konno z zamku Borso w certandańskich górach na spotkanie na przełęczy Braccio, które jego zdaniem mogło odmienić świat.Dianora minęła klomb anemonów, jeszcze za małych i zbyt delikatnych, żeby je zrywać.Były białe, co czyniło je kwiatami Eanny.Czerwone należały do Moriany, z wyjątkiem Tregei, gdzie mawiano, że splamiła je krew Adaona.Dianora zatrzy­mała się i spojrzała na kwiaty, na ich delikatne płatki drżące na wietrze.Myślami wróciła jednak do bajki Brandina o księż­niczce z dalekiego kraju, urodzonej pod letnimi gwiazdami i układanej do snu na takich kwiatach.Zamknęła oczy, wiedząc, że takie rozmyślania nie przynio­są jej nic dobrego.Powoli, celowo, dogrzebując się bólu, by był jej ostrogą, oście­niem, zbudowała w myślach obraz odjeżdżającego konno ojca, potem matki, a potem Baerda między żołnierzami na placu.Kiedy otworzyła oczy, żeby pójść dalej, nie miała w sercu żad­nych bajek.Ścieżki wiły się beznadziejnie, ale główna masa chmur leża­ła na północy, nad szczytem góry i Dianora cały czas starała się podążać w jej kierunku.Dziwnie było tak iść, prawie błądząc wśród drzew, i z zaskoczeniem zdała sobie sprawę, że od wielu lat nie była tak samotna.Miała tylko dwie godziny, a przed sobą długą drogę.Przy­śpieszyła kroku.Nieco później z prawej strony wzeszło słońce i kiedy następnym razem podniosła głowę, część nieba nad nią była błękitna, a na tle tego błękitu krążyły mewy.Zdjęła kap­tur i potrząsając głową, oswobodziła swe długie włosy.Wła­śnie wtedy poprzez szpaler drzew oliwkowych zobaczyła gru­by, wysoki północny mur z szarego kamienia.Porastały go pnącza i fioletowe oraz ciemnozielone plamy mchu laren.Ścieżka kończyła się przy oliwkach, rozgałęziając się na wschód i zachód.Dianora zatrzymała się, próbując zo­rientować się w terenie według tego, co pamiętała z lata i oświetlonej pochodniami nocy.Po chwili wzruszyła ramiona­mi i skierowała się na zachód, bo tak jej zawsze dyktowało serce.Po dziesięciu minutach, minąwszy staw ze zmierzwionym odbiciem białych chmur, przyszła pod bramę.Stanęła, nagle znów czując zimno, chociaż słońce już nieco ogrzało poranne powietrze.Spojrzała na sklepione wrota i za­rdzewiałe żelazne zawiasy.Na bardzo starej bramie kiedyś było coś wyrzeźbione, ale teraz ten wizerunek czy symbol pra­wie zupełnie się już zatarł.Bramę zarastał bluszcz i pnącza.Krzak róży, który zapamiętała, był tego pierwszego dnia wio­sny jeszcze nagi, lecz kolce miał długie i ostre.Dostrzegła cięż­ki rygiel, równie zardzewiały jak zawiasy.Nie było zamka, ale Dianora nagle zwątpiła, czy będzie w stanie choćby poruszyć skorodowany rygiel.Zadała sobie pytanie, kto ostatnio wycho­dził przez bramę na leżące za nią łąki.Kto, kiedy i po co.Po­myślała o wejściu na mur i spojrzała w górę.Miał trzy metry wysokości, ale Dianorze wydało się, że znajdzie na nim oparcie dla rąk i nóg.Już miała postąpić do przodu, gdy usłyszała za sobą jakiś dźwięk.Później, kiedy nad tym myślała, próbowała zrozumieć, dla­czego bardziej się nie bała.Doszła do wniosku, że pewnie pod­świadomie brała pod uwagę możliwość takiego obrotu wypad­ków.Szary głaz na zboczu góry stanowił tylko punkt zaczepie­nia.Nie było najmniejszego powodu oczekiwać, że go znajdzie lub że znajdzie przy nim to, co było jej potrzebne.Odwróciła się w Królewskim Ogrodzie, sama wśród drzew i wczesnych kwiatów, i zobaczyła nad stawem riselkę czeszącą swe długie, zielone włosy.Można je znaleźć tylko wtedy, kiedy same tego chcą, przy­pomniała sobie.A potem przyszła jej do głowy inna myśl i Dia­nora szybko się rozejrzała, żeby sprawdzić, czy jest tam ktoś jeszcze.Były jednak zupełnie same w ogrodzie lub w tej jego części.Riselka uśmiechnęła się, jakby odgadując myśli Dianory; drob­na, bardzo szczupła, lecz włosy miała tak długie, że mogły słu­żyć za szatę.Jej skóra była tak przezroczysta, jak opisał to Brandin, a oczy w bladej twarzy przerażająco ogromne, białe jak mleko.Wygląda jak ty, powiedział wtedy Brandin.Nie, to było ina­czej.Przypominała mi ciebie, tak powiedział.W niesamowity, bu­dzący dreszcz sposób Dianora wyczuła, co miał na myśli.Pamię­tała samą siebie w roku upadku Tigany, była zbyt szczupła i bla­da, a oczy w wychudłej twarzy miała prawie tak ogromne, jak te.Lecz Brandin jej nie znał w tamtych czasach.Dianora zadrżała.Riselka uśmiechnęła się szerzej.Nie było w niej ani odrobiny ciepła czy pociechy.Dianora nie wiedziała, czy liczyła na którąś z tych rzeczy.Właściwie zupełnie nie wie­działa, co spodziewała się znaleźć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •