[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.przez jakieś siedemset lat.- Idź do Akkadistranu! - odparł zwięźle oficer.Długie popołudnie przechodziło w wieczór, a Holroyd jeszcze nie zjadł owoców.Jedzenie było cenniejsze dla głodnego człowieka niż ideały.Wierzchowiec Holroyda i grimb oficera - generała Seyteila, jak mgliście przypominał sobie jeniec - zrównały krok.- Orientuje się pan choćby w przybliżeniu, generale, jak daleko jesteśmy od rzeki wrzącego błota? - spytał.- Powinniśmy dotrzeć do niej przed zmrokiem - odparł oficer.- Jedziemy w kierunku miasta Trzy, które leży około ośmiu kanbów za rzeką.Holroyd zmartwił się.Nie wolno mu przekroczyć rzeki.Skoro Ineznia nie była w stanie przekroczyć jej chociażby umysłem, musiało to coś znaczyć.Uznał, że powinien sprawę przemyśleć, i to szybko.Przyglądał się profilowi oficera-rebelianta; wyglądał na twardego człowieka, mimo że odpowiedział na pytanie Holroyda.Pokonanie jego uporu zajęłoby sporo czasu; a właśnie czasu brakowało.Holroyd wpatrywał się przygnębiony w otaczające ich wzgórza.Wydawały się teraz wyższe niż na początku jazdy.W niewielkiej odległości wystrzelały w górę kolejne szczyty, na podobieństwo smukłych wieżyc i iglic, kopuł i minaretów.Niektóre wyrzucały smugi dymu w coraz bardziej zamglone niebo.Czuł niemal, jak zaciska się wokół niego tajemniczy świat Nushirvanu.Zwrócił się znowu do oficera:- Daję słowo, że nie zamierzam skorzystać z tego jedzenia -powiedział zniecierpliwiony, przekrzykując ciężki tupot grimbów.-Jeśli sam nie chcesz, oddaj je komuś, kto nie wie, że pochodzą ode mnie.Żywność jest wolna od nienawiści czy ideologu.Dowódca przyjął tym razem koszyk, zjadł kiść winogron i podał owoce następnemu rebeliantowi.Holroyd nie interesował się już, co dalej stanie się z koszykiem.Spytał:- A gdybym przysiągł, że przybyłem do Nushirvanu, by walczyć i podbijać, czy zmieniłoby to wasze nastawienie?- W żadnym wypadku - padła odpowiedź.- Książę bieżnio jest kukłą bogini.Wiemy doskonale, kim ona jest.- A gdybym ci wyznał, że nie jestem Ineznio? - spytał poważnie Holroyd.- Że jestem.Ptahem?Oficer odwrócił się i przyjrzał Holroydowi badawczo.W końcu się roześmiał.- Taak, to bardzo sprytne.Jest tylko jeden szkopuł: nikt nie zdoła nas przekonać, że taki ktoś w ogóle istniał.- Przerwał na chwilę.- Chyba źle oceniłem tempo naszej jazdy.Rzeka wrzącego błota jest już przed nami.Powinniśmy dotrzeć do miasta Trzy przed nastaniem wieczoru.Zbliżając się do kamiennego mostu, przerzuconego przez rzekę błota, grimby złamały równy szyk.Holroyd widział przez chwilę bulgoczącą maź i bezustanne wybuchy pary.Było tu bardzo gorąco.W ciągu pół godziny wszyscy znaleźli się na drugim brzegu rzeki.Posuwali się teraz w głąb nushirvańskiego kraju.16Miasto TrzyW miarę jak most zostawał w tyle za długą karawaną, Holroyd czuł narastające ożywienie.Jak skazaniec w drodze na egzekucję, pomyślał ponuro.Ale wyrzucił to mroczne porównanie ze swojego umysłu.Nie pasowało.Miał nieodparte wrażenie, że znajduje się w centrum wielkich wydarzeń.Czy zwykły śmiertelnik mógł pragnąć czegoś więcej: znaleźć się w przyszłości, oddalonej o dwieście milionów lat, jako półbóg w fantastycznej krainie?Ptah! Potężny Ptah! Gdyby tylko udało mu się zdobyć wielką władzę, jaka tu na niego czekała, zniszczyłby tę przeklętą świątynną cywilizację.Myśl przygasła.Z coraz większą siłą uświadamiał sobie intensywność swoich uczuć, znacznie mocniejszą teraz, gdy już przekroczył most.Siedział nieruchomo na grzbiecie grimba i pozwalał umysłowi błądzić swobodnie, doznając wszechogarniającego odprężenia.Czekał, wypatrując jakiegoś wewnętrznego sygnału, który dowodziłby obecności w nim nowej i straszliwej mocy.Ale odczuwał jedynie płynne ruchy zwierzęcia, którego dosiadał.Holroyd zadrżał w nagłym przypływie złości.Do diabła, musi być jakaś różnica.Czuł się teraz inaczej - bardziej czujny, raczej pobudzony niż przygnębiony.Jego wzrok spoczął na pierścieniu, który tak wystraszył Ineznię.Powróciło wspomnienie bajek z dzieciństwa.Uśmiechnął się niewyraźnie, ujął go, obrócił trzykrotnie na palcu i powiedział:- Na ten pierścień żądam, by przeniesiono mnie natychmiast do mojej kwatery w Gonwonlane.Uśmiechał się dalej, gdy sekundy mijały i nic się nie działo.Spróbował jeszcze raz, zapominając o swoim gniewie.Nadal bez rezultatu.Wiedział doskonale, że tak będzie.Władza boga to nie jakieś tam hokus-pokus.Wyrastała z najgłębszych, najtrwalszych ludzkich emocji.Prastary był to impuls, owa zbiorowa potrzeba boskiej czci i posłuszeństwa.I gdzieś, dawno temu, król imieniem Ptah został wyniesiony do godności prawdziwego bóstwa; zyskał swoją moc od pierwszej chwili, gdy jakiś prymitywny wasal padł pokornie na twarz u nagich stóp pierwszego wodza-kapłana.Było oczywiste, że gdy tylko odkryto tak potężną siłę, dowiedzieli się o niej inni mocni ludzie, a domyślając się jej nieboskie-go pochodzenia, starali się ambitnie korzystać z chwały, jaka spływała naturalnym biegiem rzeczy na szczęśliwego nosiciela boskości.Raz odkryta, ta wielka moc mogła być tylko przeniesiona na kogoś innego, lecz nigdy zniszczona.Zawsze jakiś nowy bóg-władca zastępował upadłego.Taka siła nigdy już nie miała zniknąć ze świata.Nawet Ptah wierzył, że zapewnia sobie trwały kult swojej boskości, zanim dobrowolnie się jej pozbył, by dokonać niepojętego złączenia z ludzką rasą,Dlaczego w ogóle Ptah zrobił coś tak głupiego? Wyjaśnienie tego z pewnością miałoby znaczenie dla obecnych wydarzeń.Ale żadna odpowiedź nie przychodziła Holroydowi do głowy.Jego umysł mógł równie dobrze pozostać w całkowitym mroku.Kłębiły mu się w głowie różne pytania, a w końcu liczył się już tylko niezmordowany, płynny bieg grimba.Konwój więźniów i strażników parł do przodu, wspinając się coraz wyżej, ku szczytom wzgórz.Holroyd ujrzał pierwszy zamek.Budowla z ciemnego kamienia przycupnęła niczym ogromna czarownica w spiczastym kapeluszu pośrodku licznych domów na szczycie ufortyfikowanego wzgórza.Widok ten przyprawił go z początku o dreszcz, potem rozbudził w nim dzikie pragnienie; natychmiast zaczął wymyślać taktykę, jaką należałoby zastosować wobec tak potężnej warowni, w świecie pozbawionym oblężniczej artylerii.Rzut zmasowanych oddziałów na skrierach, które pokonywałyby systemy obronne każdego fortu po kolei.Straty przy tego rodzaju akcjach, prowadzonych z dostateczną siłą i szybkością, byłyby minimalne.Takie siły mogłyby ruszyć bezpiecznie do ataku na trzy dni przed wojskami lądowymi i sparaliżować systemy komunikacyjne wroga.Najwidoczniej nigdy nie próbowano czegoś takiego w bitwach opisywanych przez księgi historyczne.Na szczęście zdążył już nakreślić ten plan kilku marszałkom.Cienie zalegające dolinę zaczęły się wydłużać.Słońce żarzyło się krwawą czerwienią, zniżając się ku dymiącemu wulkanowi w zachodnim paśmie wzgórz.Na bocznej, wąskiej drodze pojawiły się teraz wozy ciągnięte przez jednorożce - ich nieprzerwany strumień wypływał zza wzgórza majaczącego przed konwojem.Skręcały w liczne, rozgałęziające się szlaki, które wiodły do fortów i budowli, wieńczących każdy szczyt.Czoło długiej kolumny zaczęło okrążać wzgórze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]