[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poczuł, że wyczerpało go to: przytłaczające brzemię stałosię jeszcze cięższe, zimno bardziej dotkliwe, a łącząca go z życiemwięź --jeszcze słabsza.Ale.Wszedł już na samą górę.— Do widzenia, Joe powiedziała Pat.Pochyliła się nad nim,uginając lekko kolana, by rnógł dostrzec jej twarz.— Nie chceszchyba, żeby wdarł się do ciebie Don Denny? Lekarz i tak nicbędzie w stanie ci pomóc.Powiem mu więc, że kazałam obsłudzehotelu wezwać taksówkę i że jesteś już w drodze do szpitala,leżącego na drugim końcu miasta.W ten sposób nikt nie będziecię nachodził.Możesz być zupełnie sam.Czy zgadzasz się na to?Tak — odparł.— Masz tu swój klucz — wsunęła Joemu w dłoń chłodnymetalowy przedmiot i zacisnęła na nim jego patce.— Głowa dogóry, jak mówią w tych czasach, w roku 1939.I nie daj sięnikomu nabrać — tak też mawiają.Odsunęła się od niego,prostując kolana.Przez chwilę stała w miejscu i przyglądała musię z uwagą, potem ruszyła szybko w głąb korytarza, kierując sięw stronę windy.Widział, jak naciska guzik, potem czeka przezchwilę.Wreszcie drzwi rozsunęły się i Pat znikła mu z oczu.Ściskając w dłoni klucz, uniósł się chwiejnie do pozycji pół-stojącej.Oparł się o ścianę korytarza, potem zawrócił w lewoi krok za krokiem zaczął posuwać się naprzód, utrzymując się nanogach dzięki pomocy ściany.Ciemność— myślał.— Nie pali sięświatło.— Zacisnął oczy, potem otworzył je, mrugając.Nadaloślepiał go piekący pot, spływający po twarzy; nie był pewien, czykorytarz naprawdę pogrążony jest w mroku, czy też jego zmysłwzroku stopniowo zamiera.Kiedy dotarł do pierwszych drzwi, musiał już pełzać naczworakach.Przechylił głowę, by spojrzeć w górę i odczytaćnumer pokoju.— Nie.jeszcze nie ten.— Poczołgał się dalej.Gdy odnalazł właściwe drzwi, musiał wstać, aby umieścić kluczw zamku.Wysiłek ten odebrał mu resztkę energii.Ściskającw dłoni klucz upadł i uderzywszy głową o drzwi, potoczył sięwstecz na przesiąknięty kurzem chodnik.Leżał, wdychając woństarości, rozkładu i lodowatej śmierci.Nie będę w stanie wejść dopokoju — uświadomił sobie.— Nie dam rady podnieść się po razdrugi.A jednak musiał to zrobić.Tutaj mógł go ktoś zobaczyć.Oburącz ściskając klamkę, raz jeszcze dźwignął się na nogi.Opierając cały-swój ciężar na drzwiach, drżącą ręką skierowałklucz w kierunku zamka; wiedział, że gdy tylko przekręci klucz,drzwi otworzą się, a on wpadnie do środka.A potem — jeślitylko uda mu się zamknąć drzwi i dotrzeć do łóżka — będzie jużpo wszystkim.Zamek zazgrzytał.Metalowa zasuwa przesunęła się ku tyłowi.Drzwi otwarły się i Joe runął głową naprzód, wyciągając przedsiebie ręce.Podłoga uniosła się ku niemu; dojrzał ornamentyozdabiające dywan: czerwono-złote zygzaki, figury i grupy kwia-tów.Dywan był jednak wytarty i zmatowiały od długotrwałegoużywania, a kolory straciły już wyrazistość.— Jaki to starypokój — pomyślał Joe w/ momencie upadku, prawie wcale nieczując bólu.— Budując i|en dom zapewne zainstalowali w nimdźwig w kształcie otwartej, żelaznej klatki.Widziałem więcprawdziwą windę — uświadomił sobie — autentyczną, oryginalnąkabinę.Leżał tak przez chwilę, potem poruszył się jakby pobudzony dodziałania przez czyjś głos.Dźwignął się na kolana i oparł nawyciągniętych ku przodowi rękach.Boże! — pomyślał — mojedłonie! Żółte i guzowate, wyglądają, jakby były z pergaminu; jaktyłek upieczonego, wyschniętego indyka.Moja skóra — szczeci-niasta i pokryta jakimiś jakby zaczątkami piór — niepodobna jestdo skóry ludzkiej.Jakbym cofnął się w rozwoju o miliony lat,zamieniając się w jakiegoś stwora, który wzlatuje do góry, a potemszybuje w dół, używając swej skóry jako żagla.Otworzywszy oczy rozejrzał się w poszukiwaniu łóżka.Naoddalonej ścianie dojrzał szerokie okno, od którego przez paję-czynę firanek sączyło się szare światło.Potem brzydką toaletkę nacienkich nóżkach, wreszcie łóżko.Na obu jego bokach znajdowałysię balustrady, ozdobione na wierzchołkach mosiężnymi gałkami.Były pogięte i nierówne, jakby łóżko znajdowało się w użyciu odwielu lat, w czasie których pręty pogięły się, a politurowane deskiumieszczone u wezgłowia uległy spaczeniu.Mimo to chciałbymsię na nim położyć — pomyślał.Wyciągnął przed siebie ręcei pełzając wsunął się nieco dalej do wnętrza pokoju.I wtedy dostrzegł-siedzącą w klubowym fotelu, zwróconą kuniemu postać.Widza, który do tej pory nie wydał ani jednegodźwięku, teraz jednak wstał z miejsca i podszedł do niego szybkimkrokiem.Glena Runcitera
[ Pobierz całość w formacie PDF ]