[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie pamiętam już, jak zdołałam w moim ociekającym, lodowatym ubraniu dowlec się stromą, skalną ścieżką w górę.I tak miałam niewiarygodne szczęście, że znalazłam tu jakąkolwiek ścieżkę.Jakoś dotarłam na szczyt i przystanęłam, by oprzeć się, a raczej opaść na pień starej oliwki, rosnącej nad strumieniem.Potok przecinał w tym miejscu ścieżynkę i zaraz za wiejskim mostkiem spadał prosto do morza.Przede mną rozpościerała się płytka dolinka, kończąca się nad przełęczą urwiska.Pomiędzy oliwkami ledwie mogłam dojrzeć gładkie spłachcie ziemi, pracowicie obsiane fasolą i kukurydzą.Tu i ówdzie między drzewami mrugały porozrzucane światełka chat, a wokół każdej z nich rosły oliwki oraz znajdowało się pastwisko dla kóz i owiec.Drzewa oliwkowe były niezmiernie stare, rozrośnięte korony poruszały się na wietrze, szumiąc nawet w tym osłoniętym miejscu, a spadające małe, twarde owocki bębniły o ziemię jak deszcz.Poskręcane konary odcinały się czarno na tle światełka padającego z okienka najbliższej chatki.Zmusiłam swoje drżące i ciężkie jak ołów nogi, by ruszyły naprzód.Spod moich stóp pryskały mięsiste oliwki, czasami którąś rozdeptywałam.Łodyżka rumianku zaplątała się między palcami moich bosych stóp.Potknęłam się o kamień i aż krzyknęłam z bólu.Natychmiast rozległo się groźne ujadanie i jeden ze złych, półdzikich psów, zawsze groźnych dla człowieka na wsi greckiej, rzucił się w moim kierunku.Obojętna na wszystko coś do niego powiedziałam i kulejąc posuwałam się dalej.Zjeżone psisko krążyło wokół mnie warcząc.Poczułam dotyk chłodnego nosa na zimnej łydce, jednak.nie ugryzł.W chwilę potem otworzyły się drzwi chaty i krąg światła padł na trawę.Ciemna sylwetka krępego mężczyzny odcinała się na tle drzwi, stanął w progu i wyjrzał na dwór.Potykając się dotarłam do plamy światła.– Proszę – wyszeptałam po angielsku bez tchu.– Proszę.czy może mi pan pomóc?Przez chwilę wpatrywał się w zdumionym milczeniu w istotę, która jak duch wyłoniła się z ciemności, mokra, oblepiona piachem i utytłana jak nieboskie stworzenie.Pies wciąż warcząc krążył w pobliżu.Mężczyzna krzyknął coś do niego i zwierzę odskoczyło do tyłu.Wówczas rzucił mi ostro jakieś pytanie.Nie miałam pojęcia, o co mnie spytał.Nawet gdybym znała język, wątpię, bym zdołała jeszcze przemówić.Po omacku ruszyłam w stronę światła i ciepła domu, wyciągnąwszy ręce w tradycyjnym, błagalnym geście, po czym na samym progu, u jego stóp, ciężko opadłam na kolana.Omdlenie nie mogło trwać dłużej niż kilka sekund.Usłyszałam jak kogoś zawołał, następnie doszedł mnie przenikliwy kobiecy głos zwracający się do niego z pytaniem.Czyjeś ręce na wpół mnie dźwignęły i powlokły ku światłu i ciepłu izby, gdzie na kominku żarzyły się czerwono szczapy drewna.Mężczyzna powiedział coś szorstko i nagląco, po czym wypadł w pośpiechu z domu, trzasnąwszy drzwiami.Oszołomiona i wystraszona zastanawiałam się, dokąd poszedł, a kobieta pogadując niezrozumiale i gardłowo, zaczęła niezdarnie ściągać ze mnie przemoczone i przylepione do ciała ubranie.Wówczas dopiero pojęłam, że jej mąż po prostu opuścił jedyną izbę chaty, abym się mogła rozebrać.Z trudem ściągnęłam ociekające wodą łachy.Przypuszczalnie stara kobieta pytała o coś, lecz nic nie rozumiałam, a prawdę mówiąc, jej słowa ledwo do mnie docierały.Mój umysł był równie odrętwiały jak ciało; na skutek wyczerpania i szoku było mi zimno i trzęsło mną potwornie.Wreszcie rozebrała mnie i wytarła pięknym lnianym ręcznikiem, tak sztywnym i pożółkłym, że chyba stanowił część posagu staruszki i nigdy dotąd nie był używany.Potem otuliła mnie szorstkim kocem, popchnęła łagodnie w stronę krzesła koło kominka, dorzuciła kilka szczap do ognia, i postawiła na nim garnek.Dopiero kiedy starannie powiesiła wokół kominka porozrzucane części mokrej odzieży.i obejrzała z wielkim zainteresowaniem nylonową bieliznę.podeszła do drzwi i wezwała męża.Do środka wszedł chłop o srogim wyglądzie, zbójeckich wąsach, z brudnym, własnej roboty papierosem w ustach.Szło za nim dwóch krępych, rosłych mężczyzn o śniadych, srogich obliczach, jakby ulepionych z tej samej gliny.Wpatrując się we mnie, wkroczyli w krąg światła rzucanego przez lampę.Mój gospodarz zadał mi pytanie.Potrząsnęłam głową, lecz spróbowałam się dowiedzieć czegoś, co było dla mnie w tym momencie najważniejsze.Wyciągnęłam spod koca ramię i wykonawszy gest ogarniający okolicę, spytałam:– Kerkyra? – I powtórzyłam: – To – Kerkyra?Wywołało to istną burzę potakiwań i zgodliwych „ne”.Poczułam dosłownie fizyczną ulgę.Zdołałam się jakoś porozumieć, wiedziałam już, gdzie się znajduję, a świadomość tego zapewnia człowiekowi komfort psychiczny.Bóg raczy wiedzieć, jakiej się spodziewałam odpowiedzi, chyba jeszcze wciąż nękały mnie resztki koszmaru i potrzebowałam ustnego potwierdzenia swych przypuszczeń, by się otrząsnąć ze złego snu, samotnej śmierci na morzu, uwięzienia na „Aleister” pod strażą Godfreya, nieznanego czarnego urwiska, na które się wspinałam.To było Korfu i Grecy.Byłam więc bezpieczna.Powiedziałam:– Jestem Angielką.Czy mówicie po angielsku?Tym razem oni przecząco potrząsnęli głowami, lecz jednocześnie rozmawiając ze sobą używali słowa Anglitha.Zrozumieli mnie.Spróbowałam raz jeszcze.– Villa Forli? Castello dei Fiori?Znowu zrozumieli.Wszczęli namiętną dyskusję, ale pojęłam jedno jedyne słowo: thalassa, czyli morze.Kiwnęłam głową i znowu zaczęłam gestykulować.– Ja – oznajmiłam wskazując na swą okutaną kocem postać – thalassa.jacht.– W tej pantomimie nieco przeszkadzał mi koc.– Płynęłam.tonęłam.Zaczęli wydawać okrzyki, a niewiasta ze słowami zachęty i współczucia wcisnęła mi w dłonie miseczkę.Była to jakaś zupa, chyba fasolowa, dość gęsta i raczej bez smaku, lecz ciepła i sycąca, a biorąc pod uwagę okoliczności, wprost przepyszna.Jadłam, a mężczyźni uprzejmie spoglądali w inną stronę, rozmawiając między sobą przyciszonymi głosami.Kiedy ukazało się dno i wręczyłam staruszce miseczkę, jeden z mężczyzn, ale nie mój gospodarz, wystąpił o krok, odchrząknął i przemówił bardzo marnym niemieckim.– Ty z Castello dei Fiori?– Ja.– Mój niemiecki był niewiele lepszy, ale znając zaledwie kilka podstawowych słów, mogliśmy się ze sobą dogadać.Powiedziałam powoli, z trudem dobierając słowa:– Jechać do Castello, jak daleko?Chwilę się zastanawiali.– Dziesięć.– Pokazał dziesięć palców.– Ja, dziesięć.– Dziesięć kilometrów?– Ja.– Jest.droga?– Ja, ja.– Jest.samochód?– Nie.Był zbyt uprzejmy, by powiedzieć coś więcej.Jednak z tej pojedynczej sylaby wywnioskowałam, że, oczywiście, nie ma żadnego samochodu.Na cóż przydałby się im samochód? Mieli osły i żony.Przełknęłam ślinę.A więc jeszcze nie uwolniłam się od koszmaru, nadzieja mnie zawiodła.Nadal nie wiedziałam, jak powrócę do domu.Niezbyt logicznie próbowałam sobie wyobrazić, co tymczasem zrobi Godfrey.Odkrył już na pewno, że brakuje mu jednej paczki.Domyśli się zapewne, że to ja musiałam ją wziąć, a także gdzie ją ukryłam.Miałam tylko nadzieję, iż uzna, że na razie nikt go nie podejrzewa.W końcu mógł przypuszczać, że gdyby był podejrzewany o cokolwiek, zatrzymano by go podczas tej wyprawy.Pewnie uznał, że tylko przypadkowo odkryłam jego przemytniczy proceder.Może widziałam, jak niósł paczki, a potem z czystej ciekawości odkryłam, gdzie je schował.I dopiero znalazłszy je zrozumiałam, że to grubsza sprawa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]