[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wokół czaiło się coś odpychającego.A jednocześnie coś go przyciągało.Kusiło i przyzywało, żeby szedł naprzód.Las nagle się skończył.Linden przystanął między dwoma drzewami i oparł na nich ręce.Nie miał wątpliwości, że znalazł to, czego szukał.Drzemała tu stara, ciemna magia.O ile tamta, zaklęta w kamiennym kręgu, dawała znać o sobie przyjemnym szumem, ta przyprawiała go o ból w kościach.Zacisnął zęby.Tylko za sprawą magii las mógł się kończyć równo jak nożem uciął.Na obrzeżach okrągłej polany nie było ani jednej rośliny, jakby ją dokładnie wysprzątano.Na środku wyrastało niskie, stożkowe wzgórze.Miejsca o tak precyzyjnych kształtach nie stworzyła natura; ktoś musiał zadać sobie wiele trudu i przywiązywać do tego duże znaczenie.Ale kto? I dlaczego? Linden wyszedł z pomiędzy drzew.Ból w kościach natychmiast przybrał na sile.Zacisnął pięści i rozpoczął oględziny.Najpierw obszedł dookoła niewysoki pagórek o łagodnych zboczach.Stwierdził, że jest tu niemal tyle przestrzeni, ile potrzebowałby do Przemiany.Nie żeby zamierzał jej dokonać; tutejsza magia była wrogiem jego własnej.Ból, który czuł, byłby niczym w porównaniu z cierpieniem, na jakie mógłby się narazić podczas zmiany postaci.Wzdrygnął się na myśl o tym.Krótka trawa porastająca wzniesienie przypominała murawę w pałacowych ogrodach.Ktoś widocznie nie lubił brodzić w niej po kolana, wchodząc na szczyt pagórka.Kto? Z pewnością nie pierwszy lepszy wiejski czarownik.Byle kto nie potrafiłby się posługiwać tak wielką mocą, jaka tu drzemie.To zadanie dla doświadczonego, potężnego maga.A tacy zazwyczaj mają możnych patronów wśród władców.Czy w Casnie jest taki mag? Nic o tym nie słychać.Ale jeśli ktoś taki istnieje i ukrywa się, nie wróży to niczego dobrego.Do stu piorunów! Oby się nie okazało, że Lleld znów miała rację.No cóż.Lepiej wspiąć się na szczyt tego przeklętego pagórka; coś tam chyba jest.Linden wszedł na wzniesienie.Ból stawał się nie do wytrzymania.Z trudem nad nim panował.Wierzchołek wzgórza okazał się całkiem płaski, jakby ucięty gigantycznym mieczem.Nie rosła tu trawa.Na gołej ziemi stały dwa kwadratowe kamienie, a na nich spoczywał trzeci — większy i prostokątny.Linden przyglądał się im, zataczając wokół krąg zgodnie z ruchem słońca.Całość przypominała stół.„Blat” miał około dwóch i pół metra długości i dobry metr szerokości.Górną krawędzią sięgał Lindenowi do piersi.Powierzchnia kamieni była zbyt gładka jak na dzieło natury, a jednak nie zauważył śladów obróbki za pomocą narzędzi.To ołtarz.Bardzo, bardzo stary.Linden nie miał wątpliwości, do czego kiedyś służył.Wstrząśnięty podszedł bliżej.Natychmiast poczuł działanie złych mocy rządzących wzgórzem i polaną.Magia szukała magii i omotała go.Bezwiednie wyciągnął ręce w stronę ołtarza.Głęboko w swoim wnętrzu usłyszał ostrzegawczy ryk Rathana:— Nie!Ocknął się i cofnął, zdumiony nagłym przebudzeniem smoczej duszy.Ale Rathan miał rację; nie byłby w stanie pokonać złych mocy siłą swojej magii.Nie był doświadczonym magiem.Odwrócił się i zbiegł na dół, ślizgając się po trawie.Ołtarz przyzywał go.Wołał, żeby wrócił.Ale Linden zamknął przed nim swój umysł.Dotarł już prawie do linii drzew, gdy poczuł odór gnijącego mięsa.Oblał go zimny pot.Przystanął i rozejrzał się.Znał tę woń.Odżyły wspomnienia; znów był przerażonym szesnastolatkiem.Wziął się w garść i potrząsnął głową.Ty durniu! To nie Satha.Nie może go tu być.Na własne oczy widziałeś, jak sześćset lat temu obrócił się w proch.Albo wyobraziłeś sobie ten smród, albo w pobliżu padło jakieś zwierzę.Mimo to pożałował, że nie ma miecza.Gdyby to istotnie był Satha, rozpoznałby przynajmniej broń, jeśli nie szermierza.W końcu Tsan Rhilin spoczywał z nim w grobowcu bogowie raczą wiedzieć jak długo, zanim obudziła go Rani.Linden czekał, ale zapach rozwiał się.Zatem to nie padlina, bo czułby ją dalej.Zdawało mu się? Na pewno.Wolał nie brać pod uwagę innej możliwości.Ostatecznie jest tylko Człowiekiem Smokiem, nie bogiem.A nawet Ludzi Smoków gnębią demony przeszłości.Odwrócił się plecami do polany i pobiegł przez las.Zanim dotarł do wałacha, który spokojnie skubał najbliższy krzak, zdołał sobie wmówić, że nie ma powodów do niepokoju.Z całą pewnością odór padliny był wytworem jego wyobraźni albo w lesie leży po prostu martwe zwierzę.Być może ofiara niedźwiedzia, który okaleczył sosnę.Beztroska konia utwierdziła go w tym.Gdyby to głupie bydlę wyczuło niebezpieczeństwo, bez wątpienia zerwałoby pęta i uciekło gdzie pieprz rośnie.Linden wyrwał wałachowi z pyska tyle liści i gałązek, ile mógł, i uznał, że powinien przeprosić stajenną.Ten przyziemny problem poprawił mu humor.— Jak ty wyglądasz.— powiedział wesoło do konia, kiedy usadowił się w siodle.— Jesteś w opłakanym stanie.Odnalazł drogę powrotną i zanotował sobie w pamięci, jak trafić do tego lasu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •