[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cichutko przemknąłem między drzewami i położy­łem się na porośniętym tymiankiem zboczu nad zatoką, wypatrując wśród chat jakichś oznak niezwykłego życia.Jedyną osobą, którą zobaczyłem, była kobieta w czerni.Nie, nie było to miejsce, gdzie mogliby się ukrywać po­mocnicy Conchisa.Tu wszystko stało otworem, nic nie obawiało się ludzkiego wzroku.Po chwili krętą ścieżką wszedłem między chaty.Stojące w progu dziecko dojrzało mnie wśród oliwek, zawołało coś i pojawili się wszyscy mieszkańcy tej maleńkiej osady - cztery kobiety i pół tuzina dzieci, wszyscy “tutejsi”.Ze zwykłą gościnnością greckich wieśniaków poczęstowano mnie spodeczkiem kon­fitur z pigwy i kieliszkiem raki, a także szklanką wody, o którą poprosiłem.Mężczyźni wypłynęli na połów.Oznaj­miłem, że idę do o kyrios Conchisa i zdziwienie ich było na pewno nieudawane.Czy Conchis nigdy tu nie zacho­dzi? Kobiety nachyliły się ku sobie, jakby sama myśl o tym była czymś niesłychanym.Jeszcze raz musiałem wysłuchać opowieści o egzekucji, to znaczy najstarsza ko­bieta zaczęła wyrzucać z siebie mnóstwo niezrozumiałych dla mnie wyrazów, wśród których powtarzało się słowo “wójt” i słowo “Niemcy”, a dzieci zaczęły udawać, że strzelają.A Maria? Widują chyba Marię? Nie, nigdy.Ona nie jest stąd, zauważyła jedna z kobiet.Słyszały chyba w nocy muzykę, pieśni? Spojrzały na siebie.Jakie pieśni? Zbytnio mnie to nie zdziwiło.Praw­dopodobnie kładą się spać razem ze słońcem, a rano wraz ze słońcem wstają.- A pan - spytała babka - pan jest jego krew­nym? - Uważali go wyraźnie za cudzoziemca.Odparłem, że jestem przyjacielem.On tu nie ma przyja­ciół, oświadczyła staruszka i z odcieniem wrogości w gło­sie dodała, że źli ludzie przynoszą nieszczęście.Powie­działem, że Conchis ma kilku gości - dziewczynę o jasnych włosach, wysokiego mężczyznę i dziewczynkę.Pewnie ich widziały? Nie.Tylko babka była raz w Bourani, i to na długo przed wojną.A potem one zaczęły mi zada­wać pytania, były to zawsze te same, naiwne, ale nie pozbawione wdzięku pytania o to, kim jestem, jak wyglą­da Londyn, jak wygląda Anglia.Wreszcie udało mi się uwolnić i obdarowany pękiem bazylii poszedłem wzdłuż skał, aż znalazłem miejsce, gdzie dało się wdrapać na grzbiet, którym doszedłem do Bourani.Troje bosych dzieci odprowadziło mnie kawałek.Sta­nęliśmy na zarośniętym piniami grzbiecie i zobaczyliśmy w dole płaski dach.Dzieci zatrzymały się, jakby ten wi­dok oznaczał, że nie wolno im iść dalej.Po chwili odwróciłem się i zobaczyłem, że wciąż jeszcze stoją, patrząc na mnie smutnymi oczkami.Pokiwałem im ręką, ale nie odpowiedziały.27Poszedłem za Conchisem do sali muzycznej, usiadłem i zacząłem słuchać, jak gra Suitę Angielską d-moll.Przez cały podwieczorek oczekiwałem na jakiś znak świadczący o tym, że wie o moim spotkaniu z dziewczyną - musiał o tym wiedzieć, po to przecież urządził ten nocny koncert, by zaanonsować mi jej obecność.Ja jednak zamierzałem zachować się tak samo jak poprzednio i nic nie mówić, póki on nie poruszy tego tematu.Ale podczas całego podwieczorku nie padła żadna aluzja.Nie byłem znawcą, ale wydawało mi się, że Conchis gra tak, jakby nie oddzielała go od muzyki żadna bariera: nie próbował “interpretować”, podobać się słuchaczom, zado­walać własnej próżności.Wyobrażałem sobie, że tak grał­by sam Bach - wolniej niż większość współczesnych pia­nistów i klawesynistów, jednak nie gubiąc rytmu ani mu­zycznego kształtu.Siedziałem w chłodnej, ciemnej sali i obserwowałem lekko schyloną łysą głowę za czarnym błyszczącym klawesynem.Wsłuchiwałem się w porywającą prostotę Bacha.Po raz pierwszy słyszałem, jak Conchis gra wielką muzykę i czułem się poruszony tak jak przed­tem widokiem Bonnardów, chociaż był to inny rodzaj wzruszenia.Zdałem sobie nagle sprawę, że za nic na świe­cie nie chciałbym w tym momencie być gdzie indziej, że to, co w tej chwili czułem, wynagradzało mnie za wszystkie przejścia, usprawiedliwiało je, bo to dzięki nim znaj­dowałem się tutaj.Conchis opowiadał mi, jak znalazłszy się po raz pierwszy w Bourani, zobaczył swoją przyszłość, zrozumiał, że znalazł się w zwrotnym punkcie życia.Teraz doświadczyłem tego na własnej skórze; zrozumiałem, że muszę samego siebie akceptować, muszę pogodzić się z tym, iż jestem tym właśnie ciałem i umysłem, pogodzić się z mymi wadami i zaletami, przyjąć do wiadomości brak wyboru [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •