[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Smyczek drżał jeszcze chwilę w dłoni.- Boisz się?- Nie chcę, żeby mnie tu nakryli.Do tego z tobą.- W taką mgłę nikt tu nie przyjdzie.- Chcę, żebyś sobie poszedł.- Gdzie ja pójdę?- To mnie nie obchodzi.Zejdź w Koprową albo do diabła jasnego, gdzie chcesz.Dezerter dźwignął się z wolna.W oczach miał gniew- A jak nie pójdę? - powiedział wyzywająco.- To cię strącę - zawołał Andrzej gniewnie.Dezer­ter zląkł się widocznie, gdyż cofnął się o krok i nie patrząc na Andrzeja, owijał skrzypce w szmatę.- Taka mgła - mruczał do siebie.- Ciemno już.- Mówiłem ci, żebyś się spieszył.- Do czego tu się spieszyć?Pochylił się, jakby chciał zasznurować but i błyska­wicznie sięgnął po leżący przed nim kamień.Andrzej spostrzegł ten ruch.Chciał się rzucić, by wyrwać ka­mień, ale Cygan był szybszy.Cisnął celując prosto w głowę.Andrzej poczuł bolesne draśnięcie nad skronią.Z nagłego rozmachu dezerter zachwiał się, za­toczył nad ogniskiem.Andrzej dopadł go jednym sko­kiem, złapał wpół i powalił na ziemię.Zaczęli się sza­motać.Cygan, chcąc się wywinąć z uścisku, kopał, walił pięściami w plecy.W ślepej walce staczali się na sam skraj występu.Andrzej poczuł, że jeden nie­baczny ruch, a obaj runą w przepaść.Wparł się mocno w jakieś zagłębienie, kolanem próbował przydusić le­żącego pod nim Cygana.Ten wyczuł widocznie, że są na samym skraju tarasu.Gwałtownym skrętem wy­winął się spod przygniatającego go ciała.Chciał ze­pchnąć przeciwnika w przepaść, lecz tamten wczepił się weń mocnym uściskiem.- Puść! - zawołał.- Puść, bo razem spadniemy.Ale Andrzej wyczuł, że dezerter słabnie.Jego oddech był coraz słabszy, uścisk rąk rozluźniał się.- Puść! - jęknął.Andrzej jeszcze mocniej zacisnął obręcz splecionych wokół jego piersi rąk.Cygan stęknął boleśnie.- Puść.Andrzej przewinął się szybkim ruchem.Znowu, był na wierzchu.Teraz podsunął wyżej kolano i przydusił nim brzuch dezertera.Ten słabnął coraz bardziej, za­charczał:- Puść.już pójdę.Andrzej schwycił go teraz za bluzę, poderwał, po­ciągnął bliżej koliby.- Ech, ty.- wyszeptał z wściekłością.- Chciałeś ze mną tak jak z tym księdzem.Nie udało ci się.Zabieraj skrzypce i uciekaj.Blask przygasającego ogniska lekko tylko rozżarzał gęstą mgłę.Twarz dezertera lśniła w nim jak nasma­rowana oliwą.Ze skaleczonej wargi cienką strugą spły­wała mu krew.W oczach kryła się rozpacz pokonanego.- Uciekaj! - powtórzył Andrzej.Dezerter schylił się po skrzypce.Zrobił pętlę ze sznurka, zawiesił skrzypce na ramieniu.Gdy odchodził, raz jeszcze spojrzał na stojącego przy wylocie koliby Andrzeja.- Wciąż tylko uciekać i uciekać - powiedział jak­by do siebie.14W nocy nie mógł zasnąć.Zdawało mu się, że dezer­ter powróci do koliby i zadusi go we śnie.O świcie zabrał plecak, śpiwór, koc.Poszedł w kosówkę.Wy­szukał małą płasienkę osłoniętą od wiatru głazami i tam biwakował.Cały następny dzień czekał na Galiana.Przypuszczał, że Góral przyjdzie w południe.Dwa razy schodził do Niewcyrki, siadał ukryty przy drodze, wypatrywał.Dzień był ponury, mglisty.Siąpił drobny, zimny deszcz.Po wierchach musiało przykurzyć, bo wiatr pachniał śniegiem.Wezbrany potok z dudnieniem prze­walał się przez głazy.Smreki po czuby tonęły we mgle.Dobrze znał te mgliste dni w górach, kiedy najdotkli­wiej odczuwa się samotność.Zatęsknił za słońcem, za dniem, w którym góry pachną żywicą kosówek i zioła­mi płasienek, a obłoki mienią się jak mydlana piana i ciągną po upłazach swe cienie.W takie dni lubił samotnie wędrować przez słoneczne upłazy i piargi.Skakać z maliniaka na maliniak, kłaść się na dywanie z jaferu i przyglądać się grze świateł i cieni wśród grani i szczytów.Pod wieczór po raz trzeci zszedł do doliny.Zatrzy­mał się poniżej siklawy.Niecierpliwie patrzał na dro­gę ginącą wśród kosówek i głazów, przyprószoną sza­rugą.Zachciało mu się pić.Zbiegł po głazach do po­toku, położył się na kamieniach i zanurzył usta w lo­dowatej wodzie.Pociągnął kilka łyków.Nagle tuż nad sobą usłyszał spokojny głos:- Dobry weczer, pane!Drgnął.Przeraził się na samą myśl, że dał się tak nagle zaskoczyć.Gdy spojrzał w górę, zobaczył nad sobą starego słowackiego Górala.Stał wsparty na wy­ciętym z leszczyny kiju, przyglądał mu się z błyskiem zainteresowania w małych, ciemnych oczkach.Był przygarbiony i bardzo stary.Spod góralskiego, wysma­rowanego tłuszczem kapelusza wymykały się kosmyki niemal białych włosów.Twarz miał pożółkłą, pokrytą gęstą siecią zmarszczek.- Dobry weczer - odpowiedział Andrzej.Stary zaczął się zbliżać.Gdy szedł, nogi pod nim drżały.- Nie macie, pane, kawałka chleba? - zapytał za­trzymując się przy wielkim głazie, sterczącym nad po­tokiem wśród kępy kosówki.- Źleście trafili, dziadku - powiedział Andrzej przyjaźnie.- Sam chętnie zjadłbym kawałek chleba.Stary ogarnął go nieco zawiedzionym spojrzeniem.Ocenił jego ubiór, zlustrował zmęczoną twarz i pokiwał głową.- Myślałem, żeście turysta, a turyści z pełnymi plecakami chodzą.- Widzicie, dziadku, że nie mam plecaka.- A skądże ty, chłopcze, jesteś? - Słowak przeszedł na bardziej kordialny ton.- Co ty tu robisz?- Wodę piję - odrzekł wymijająco.- Widzę, że wodę pijesz, ale co tu robisz?- Pstrągi łapię - zaśmiał się żartobliwie Andrzej, Stary podobał mu się.Miał jasną, dobroduszną twarz i ciepłe spojrzenie.- A wy, dziadku? - zapytał.Starzec zaśmiał się cienko.Zachrypiało mu w gardle.- Ja tam stary - machnął ręką.- Stary, ale po górach jeszcze chodzicie.- Ej, chodzę, chodzę - powtórzył w zamyśleniu.Andrzej wspiął się na brzeg potoku.Usiadł na ka­mieniu.Zachęcającym gestem wskazał na miejsce obok siebie.- Siadajcie, dziadku.Pewno nogi was bolą.Stary usiadł, dysząc ciężko.- Zakurzycie papierosa? Stary potrząsnął głową.- Nie.Papierosów ja nie kurzę.Fajkę to bym za­palił, ale teraz dobrego tabaku nie ma.Andrzej zapalił papierosa.Z wzrastającą ciekawością przypatrywał się Góralowi.Widział w nim postać nie­zwykle dziwną i tajemniczą, jakby wskrzeszoną ze sta­rych gadek góralskich.- Wy skąd? - zapytał.- Z Podbańskiej.- Toście daleko uszli - powiedział z podziwem.Stary westchnął, odchrząknął, potem uniósł trzęsącą się dłoń i zatoczył nią krąg.- Dyć to moja dziedzina.Wszystko dokoła moje - spojrzał na Andrzeja szeroko rozwartymi oczami.An­drzeja coś zdławiło.W starczych, wyblakłych oczach zobaczył obłęd.- Toście bogaci, dziadku - rzekł wciąż jeszcze żar­tobliwym tonem.- Bogaty?.Dyć bogaty, ino jeść nie ma co.- Jeszcze raz powiódł trzęsącą się, okrytą żółtymi pla­mami ręką.- To wszystko moje, od Krywania aż po Czerwone Wierchy.Wierchy moje, doliny moje, potoki moje, hale moje.Ino jeść nie ma co.Słuchaj - zła­pał Andrzeja za rękaw wiatrówki - pstrągi możesz łowić, świstaki możesz łapać, na kozice polować, ino jednego nie wolno ci robić.- Urwał nagle i spojrzał na Andrzeja obłąkanymi oczami.- Bądźcie spokojni, dziadku - powiedział Andrzej uciekając od jego spojrzenia - ja niczego wam nie zabiorę.- Nie wolno ci tego robić - powtórzył stary [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swpc.opx.pl
  •