[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To jeszcze jeden szczęśliwy zbieg okoliczności.- Kai pociągnął się za pierścień, ogromny, szeroki i ciężki, z czerwonym kamieniem o dziwnym kształcie głowy człowieka z rogami, który nosił na kciuku.Chciał go zdjąć.Paulus powiedział, że klejnot jest zły, ale Kai odparł, że należał do jego ojca, i dziada, i że w dawnych czasach zanim jeszcze legioniści postawili stopę w Brytanii przywieziono go zza morza.Zdjął go z wysiłkiem.- To jest znak, chłopcze.Nie bierz żadnego konia z tutejszej stajni, zauważono by cię i wypytywano.Przedostań się do miasta i pierwszej strażnicy na wzgórzu.Tam trzymają rumaki dla posłańców.Pokaż to i pojedź na pomoc.Zmieniaj konia natychmiast, kiedy się zmęczy, nawet na każdym wzgórzu.To czas wyciąga przeciwko nam miecz.Teraz - chodźmy.Artos przemykał ulicami Venty, kryjąc się w cieniu.Miał teraz tunikę i płaszcz, a także własny miecz u pasa.Marius kupił ten miecz dwa lata temu, podczas spotkania z Malowanymi Ludźmi.Był to miecz legionistów, łup z jakiejś dawnej bitwy, może w Wall.Ale miał dobre ostrze, więc ojciec Artosa długo się targował, zanim wreszcie go kupił.Miecz był krótszy niż te wybierane przez Towarzyszy, ale odpowiedni dla Artosa.Chłopak miał też woreczek z zapasami.Pierścień Kai zawiesił na szyi, na rzemieniu, żeby go nie zgubić.Gdyby nie miał tego pierścienia, w strażnicy na wzgórzu z pewnością by go wypytywali.Koń, którego mu przyprowadzili - w lekkim siodle, żeby szybciej galopował - mimo że mniejszy niż rumaki Towarzyszy, został wybrany ze względu na swój stały, długi krok.Artos wyruszył w drogę, w duchu dziękując legionistom za dobry bruk.Droga biegła na pomoc, i chociaż od ostatniej naprawy minęło więcej lat, niż miał Artos, wciąż była dobra.Słońce wzeszło, nastał ranek.Artos wymienił konia na kolejnym wzgórzu.Byli tu ludzie z jednego z plemion, o czym świadczyły ich tuniki w kratę.Zarzucili Artosa pytaniami, gdy ten oparł się o ścianę z bali i pchał sobie do ust chleb, popijając odrobiną jęczmiennego piwa; pił tylko tyle, żeby przełknąć.Gdy zadawano mu pytania, potrząsał głową i mówił, że to sprawa Wysokiego Króla i że wiadomość, którą przewozi, jest dla niego niezrozumiała.Wymienił konia jeszcze raz, po południu, gdy słońce grzało tak mocno, że musiał się bardzo starać, żeby nie zasnąć w siodle.Tym razem znalazł strażników w walącej się rzymskiej wieży.Nie nosili zbroi, ani nawet błyszczących szat plemiennych; swoje małe, ciemne ciała poznaczone niebieskimi tatuażami okrywali garbowanymi skórami.Uzbrojeni w łuki i strzały, między sobą rozmawiali miękkimi, urywanymi słowami.Ale ich przywódca - mimo upału noszący płaszcz z wilczej skóry, łeb wilka na głowie i tuziny kłów wokół szyi - mówił po łacinie, choć z dziwnym, śpiewnym akcentem.Chociaż Artos nigdy nie widział tych ludzi z tak bliska, wiedział, że to Piktowie z Wall, którzy służyli nie ziemi Brytanii, ale tylko jednemu człowiekowi - samemu Wysokiemu Królowi.Artos Pendragon w jakiś sposób pozyskał sobie ich łaskę i przybywali na jego rozkaz.Na armię Wysokiego Króla składali się ludzie z plemienia, Piktowie, i paru mężczyzn, którzy, jak Marius, z dumą nazywali siebie “Rzymianami”.We własnym gronie walczyliby ze sobą, miecz przeciw mieczowi, nóż przeciw strzale.Ale pod rozkazami Artosa Pendragona byli jednością.Jego największym darem jako wodza było to, że potrafił stworzyć zwycięską armię z sił, które zwykle były podzielone.Wkrótce po opuszczeniu strażnicy Artos skręcił na zachód.Tu musiał zwolnić kroku, bo nie była to droga brukowana, lecz ubity trakt, który wił się i skręcał, a nawierzchnię miał nierówną.Dookoła nie widać było pól - tu pokój królewski częściej był zrywany, niż respektowany.Księżyc znów był na niebie, kiedy chłopiec zobaczył szkarłatne migotanie ognisk.Zsiadł z konia.Był tak zesztywniały, że mógł iść tylko przytrzymując się dłonią grzbietu słaniającego się na nogach wierzchowca.Od pyłu zaschło mu w gardle, na pytania strażnika odpowiadał z trudem, charcząc.Nie był pewien, jak znalazł się w komnacie Wysokiego Króla.- Toż to młody Artos! Co ty tu robisz? Wołać Mariusa!- Panie Królu.- tym razem Artosowi udało się nie zaskrzeczeć.Zauważył, że wciśnięto mu w dłoń róg, więc wypił trochę gorzkiego piwa i mówił dalej: - Panie Królu - wyciągnął pierścień Kai - przysłał mnie legates Kai.- Przybycie tak nagłe wróży kłopoty.Co się stało? Czy Skrzydlate Hełmy… Ale pochodnie zapalałyby się w całym kraju, ostrzeżono by nas już dawno temu.O co chodzi?Duże, silne ręce króla delikatnie opadły na ramiona chłopca, przyciągnęły go bliżej, podtrzymały.Artos słowo po słowie opisywał, co widział i słyszał.Wokół niego słychać było głosy, ale niewiele one znaczyły.Potem, nie wiedzieć czemu, leżał na obozowym sienniku, a ciemna, gładko ogolona twarz ojca pod pierzastym hełmem była blisko jego twarzy.Wiedział, że zrobił to, co miał zrobić.Zaczęły się ciężkie czasy.Potem Artosowi zdarzało się zastanawiać, co mogłoby się stać, gdyby jakimś trafem rzeczy potoczyły się inaczej.Nie był jedynym posłańcem od Kai, ale jego ostrzeżenie dało Wielkiemu Królowi parę cennych godzin, które ten dobrze wykorzystał.Pozostali jeźdźcy wyruszyli w drogę, żeby powiadomić ludzi.Pora żniw - Modred dobrze wybrał moment zdrady.Zaczęli zjeżdżać się wojownicy - te garstka, tam bardziej zdyscyplinowany oddział.Do obozu dotarła wiadomość, że Modred rzeczywiście wywiesił Czerwonego Smoka i zawarł przymierze ze Skrzydlatymi Hełmami.Rybacy donieśli, że u wybrzeża zakotwiczyło dziesięć statków, potem opowiadano nawet o dwudziestu, a ponoć jeszcze więcej było na morzu.Zapowiadał się ogromny rozlew krwi.Wszystko, o co walczył Wysoki Król, padnie, chyba że władca zdoła zatrzymać najeźdźców na wybrzeżu.- Ale Modred jest szalony! - Artos, teraz trębacz swego ojca, widział, jak Marius uderzył pięścią w stół, aż zatrzęsły się rogi do picia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]